Ronaldo mówił: "Albo go zwolnisz, albo ja wyjadę". "Galaktyczny" król Mundialu wyjechał i uciszył kibiców

"Albo go zwolnisz, albo ja wyjadę". "Galaktyczny" król Mundialu wyjechał i uciszył kibiców
tribuna.com
„Czasami oglądam się za siebie i myślę o tych wszystkich operacjach, kiedy leżałem na szpitalnym łóżku, a krew ciekła mi z kolana. Myślę o tym czasie i bólu, który daje mi siłę”. To zdanie z ostatniego wywiadu Ronaldo przed finałem Mundialu w Jokohamie. Rozwalone na wszystkie sposoby więzadła miały go wykończyć, przerwać karierę być może najwspanialszej „dziewiątki” w historii futbolu. On to dźwignął i zaśmiał się losowi prosto w twarz. To ostatnia już część resume piłkarskiego życia Ronaldo.
Trudno wymyślić wiele sportowych powrotów, które mogłyby stanąć w szranki z gościem z kolanem wyglądającym jak sarna walcząca z piłą łańcuchową. Wystarczyło mu tylko pół roku, aby przebić się z pozycji rekonwalescenta do pewnego placu w, kto wie, może najsilniejszej jedenastce w historii Mundiali. A na końcu do najlepszego strzelca najważniejszych rozgrywek czterolecia.
Dalsza część tekstu pod wideo

W pełni chwały

Jestem pewny, że każdy oglądał w jakiś sposób mistrzostwa w 2002 roku. Bez względu na to, czy zrobił to po latach, korzystając ze skrótów na YouTube, czy na żywo, będąc dzieckiem kolekcjonującym z mozołem nalepki do albumu Panini, czy leżąc na kanapie z przykutym do telewizora wzrokiem, przez miesiąc otoczony stosem butelek od piwa i okruszkami z chipsów. Każdy widzi te same gole, te same spektakularne akcje i te same wyczyny zadziwiająco gibkiego napastnika z wybitnie głupią grzywką.
Puchar Świata. Kochał te rozgrywki. Wiedział jednak, że załapanie się do kadry Luiza Felipe Scolariego będzie graniczyło z cudem. Opuścił całe eliminacje. Przez ostatnie dwa lata w ogóle ledwie kilkanaście razy wybiegał na boisko. Selekcjoner nie miał natomiast żadnych wątpliwości. Podjął ryzyko i wysłał powołanie.
- To zaufanie, które okazał mi Big Phil… Nie mam słów. Łatwiejszą opcją byłoby zabranie innego napastnika, regularnie grającego przez cały sezon, w lepszej formie. On zaufał mi. Powiedziałem mu, że zrobię wszystko, aby spłacić dług. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie czułem się tak zmotywowany - wyjawił po latach Ronaldo.
Nadzieje i obawy ponownie spoczęły na jego barkach. Brazylia przed turniejem nie wyglądała na tak skonsolidowaną jak w poprzednich. Dość powiedzieć, że „Selecao” z trudem wywalczyli awans, a w ciągu całych eliminacji drużynę prowadziło czterech trenerów. Scolari wskoczył dopiero na końcówkę. A zespół? Kilka elementów składowych nadal zasługiwało na wyróżnienie. Dwóch wybitnych bocznych obrońców: Roberto Carlos i Cafu. Solidny pomocnik Kleberson, ale przede wszystkim prawdziwy gwiazdozbiór w ofensywie: Rivaldo, Ronaldinho i powracający „Il Fenomeno”.
Dzięki „Trzem R” Brazylia płonęła w meczach grupowych. Ronaldo? Onieśmielał jak za dobrych lat. „Latający” wolej z Turcją, łatwe dostawienie nogi przeciwko Chinom i dublet wciśnięty Kostaryce na zakończenie. W fazie pucharowej wrzucił trzeci, a później czwarty i piąty bieg. W 1/8 „przedziurawił” bramkarza, w ćwierćfinale mógł się tylko uśmiechnąć, gdy Ronaldinho lobował Davida Seamana, no, ale już w półfinale to on się zabawił, mijając tureckich obrońców i strzelając wyjątkową bramkę uderzeniem z „dużego palucha”. Bajka.
- Miałem niewielką kontuzję mięśniową w prawym udzie i prawdopodobnie dlatego, zdecydowałem się na takie rozwiązanie. Bolało mnie i czułem, że moje mięśnie nie poradzą sobie ze strzałem prostym podbiciem czy „pasówką”. Kiedy wykonujesz strzał „z czuba”, moc pochodzi z bioder, więc mogłem oszczędzić inne partie nóg - tłumaczył się po meczu.
Wreszcie grande finale. Analitycy skupili się na spekulowaniu o możliwości powtórzenia sytuacji z 1998 roku. Dociekali, czy głowa Ronaldo wytrzyma. Ten zachowywał jednak spokój. Emanował spokojem. Mecz z Niemcami rozgrywano metodycznie, z poszanowaniem klasy rywala. Żadna ze stron nie chciała angażować zbyt dużo sił w pierwszych minutach. „Die Mannschaft” wyraźnie tracili na jakości bez zawieszonego za kartki Michaela Ballacka, Brazylia natomiast szukała przestrzeni w obronie przeciwnika. Szybko mecz zamienił się w bezpośredni pojedynek Ronaldo z Oliverem Kahnem. „Der Titan” stracił w turnieju zaledwie jednego gola, do przerwy także zachował czyste konto...
...a w drugiej połowie wpuścił dwie bramki. W niewytłumaczalny i okrutny sposób „wypluł” piłkę po uderzeniu Rivaldo, którą natychmiast dobił R9. Jeśli ten pierwszy gol był trochę „szczęśliwy”, to drugi miał już bardziej „brazylijski” charakter. Kleberson dogrywał z prawej strony, Rivaldo zmylił defensywę, przepuszczając futbolówkę, która dotarła do nóg najlepszego z napastników. Dwie sekundy później Nazario da Lima biegł w kierunku trybun machając palcem, a szczery uśmiech z przegrodą między jedynkami ujawniał wewnętrzną satysfakcję. Tak. Już po wszystkim.
- Zacząłem płakać i powtarzałem: „Zrobiliśmy to!”. Prawie upadłem, przytłoczony emocjami. Graliśmy tak dobrze, że sędzia mógł doliczyć 100 minut, a Niemcy i tak by nas nie zatrzymali. W tym momencie czułem się spełniony. Wygrałem nie tylko Puchar Świata, ale i bitwę z moim ciałem - mówił wyraźnie wzruszony po turnieju.
Jego osobisty koszmar stał się zrealizowanym snem.

Żegnaj, Mediolanie. Witaj, Madrycie

O Ronaldo można powiedzieć i napisać wiele rzeczy, ale nie to, że charakteryzowała go lojalność. Zaledwie pięć lat po opuszczeniu Katalonii, dołączył do ich zaciekłych antagonistów z Madrytu. Rozchodziło się o pieniądze, których Inter posiadał w skarbcu coraz mniej. Cała śmietanka „Nerazzurrich” z Brazylijczykiem, Recobą i Vierim zgodziła się na obniżkę pensji o 10 proc., ale zarząd mediolańczyków życzył sobie, by cięcia co najmniej podwoić. Szczególnie chodziło o znaczne koszty gracza, którego wpływ na postawę drużyny w ciągu ostatnich dwóch lat, ze względu na liczne kontuzje był po prostu nikły.
Klamka zapadła. Agent dostał zlecenie poszukania nowego pracodawcy. Od razu ruszył z misją do stolicy Hiszpanii. - Alexandre Martins przekazał nam, że intencją jego klienta jest opuszczenie Interu - informował na pośpiesznie zwołanej konferencji dyrektor sportowy Realu Jorge Valdano. - Chcemy wyjaśnić, że nie wykonamy żadnego ruchu, dopóki Mediolan nie zdecyduje o sprzedaży zawodnika. Mamy pakt o nieagresji z Interem, którego celem ma być zapobieganie „przechwytywania” piłkarzy - podkreślał.
Marzyli o takim transferze. Ukoronowanie ery wspaniałych zakupów i stworzenia projektu „Galactico”. Wcześniej zapłacili fortunę, aby zdobyć Luisa Figo i Zinedine’a Zidane’a. Trzeci rok z rzędu i trzeci kupiony „cracque” (po roku doszedł jeszcze jeden, David Beckham). Wszystko potoczyło się tak błyskawicznie.
Sam piłkarz bronił się mówiąc, że nie chciał opuszczać Lombardii. Postawił jednak pewien warunek. - Rozmawiałem wtedy z Morattim tylko raz. Powiedziałem: „Prezesie, nie potrafię pracować z tym człowiekiem. Albo go zwolnisz, albo ja wyjadę” - przywoływał historię sprzed lat.
Ten człowiek to Hector Raul Cuper. - Najgorszy trener w mojej karierze. Musieliśmy codziennie biegać po 4 kilometry. Istniały szczegóły w jego metodach szkoleniowych, który stwarzały problemy u zawodników. Gdy wychodziliśmy na boisko, z trudem potrafiliśmy złapać dech - opisywał pracę z Argentyńczykiem napastnik.
Znów musiał się zmierzyć z oskarżeniami. O nielojalność, o protekcjonalne traktowanie swojego klubu i ludzi tam pracujących. Trzeba wiedzieć, że Inter inwestował olbrzymie kwoty w Brazylijczyka, umożliwiając mu leczenie w najlepszych klinikach, dochodzenie do sprawności w gabinetach rehabilitantów najwyższej klasy. Kiedy stanął na nogi, on odwrócił się plecami do San Siro. Madryt, Madryt, Madryt. Tylko to chodziło mu po głowie. - Duże oczekiwania, wielka presja, no i oczywiście mieli największe gwiazdy. Ten ruch zawdzięczam Roberto Carlosowi, to on mnie do tego namówił - wspomina.

Niezapomniana wiosna 2003

Debiut nastąpił później niż zakładano. Oczywiście z powodu urazu. Październik. Pierwszy mecz i pierwszy gol. Obrońcy Alaves mogli się tylko przyglądać, jak Ronaldo przyjmuje piłkę na klatce piersiowej, pozwala się odbić od murawy i pakuje ją do siatki. Po chwili strzelił po raz drugi. Tak mistrz świata przedstawił się publiczności na Bernabeu.
Później chwycił go kryzys. nie potrafił pokonać ligowego bramkarza przez ponad miesiąc. W La Liga napastnikom łatwiej przychodziło strzelanie, ale musieli się dobrze ustawić, w Serie A z kolei w obrębie szesnastki toczyło się setki fizycznych pojedynków. To jednak nie styl stanowił tu największy problem. Ronaldo w Realu po prostu nie był największy, gra nie toczyła się wokół niego. zawodnicy „Królewskich” szukali różnych rozwiązań, często ignorując opcję rozegrania do numeru 11. Przewodził linii ofensywnej, lecz zespół nie polegał na nim, tak jak w Interze, PSV i Cruzeiro. Mieli Figo, Zidane’a i Raula, którzy notowali mnóstwo goli i asyst, a to Ronaldo musiał się dostosować do ich sposobu grania.
Przed przerwą zimową miał na koncie 5 goli w 14 ligowych meczach. Zero w Lidze Mistrzów. Niewielki, trzeba przyznać, zwrot inwestycji po wydaniu 45 milionów euro. Dmuchnęło w żagle dopiero po nowym roku. Kibice znowu zobaczyli opętanego manią strzelania snajpera. Zaliczał po trafieniu z Valencią, Celtą Vigo i Athletikiem Bilbao, później hattrick z Alaves, gol w El Clasico i na zakończenie sezonu dwa dublety: z Atletico i znów z Bilbao. W klasyfikacji strzelców wyprzedził go jedynie szalejący w La Coruni Roy Makaay. Najważniejsze rzeczy pokazywała jednak tabela. Ronaldo po raz pierwszy (i ostatni) został krajowym mistrzem. Dopiero w wieku 27 lat.
Odcisnął swoje piętno również w Europie. Jak tamtej nocy w Manchesterze. W drugim meczu ćwierćfinału LM Real przyjechał na Old Trafford z zapasem dwóch goli. United jednak zyskiwał renomę jako zespół genialnie grający u siebie i potrafiący „powracać z dalekich podróży”. „Teatr Marzeń” wybrano także na obiekt goszczący finalistów, zatem presja ciążąca na zawodników obu drużyn musiała być wielka. Sir Alex Ferguson przygotował swoją ekipę na epicką bitwę. To, czego nie mógł zaplanować, to wielkość jednego człowieka.
Cała ta początkowa motywacja poszła w las, wyssana z „Czerwonych Diabłów” tuż przed upływem kwadransa. Ronaldo „użądlił” po raz pierwszy. Van Nistelrooy wyrównał “do szatni”, ale zaledwie kilka minut po przerwie Real kolejny raz wyszedł na prowadzenie. I znów za sprawą „Il Fenomeno”.
Gospodarze znowu się podnieśli po drugim ciosie, ale prawdziwa impreza dopiero się rozpoczynała. Można nawet powiedzieć, że Manchester United przeważał, nie miał natomiast żadnej recepty na błyskotliwość tego jednego napastnika. Doskonale uwidocznił to gol numer trzy. Po otrzymaniu piłki oddalonej o dobre 25 metrów od bramki, Ronaldo zrobił kilka kroków do przodu, wślizgnął się do środka i wypuścił kolejny dziki strzał, prosto w narożnik prostokąta strzeżonego przez Bartheza. Tym razem nikt nie skarżył się na bramkarza, żadnych utyskiwań na słabą obronę. Po prostu czysta magia. Cały on. Manchester trafiony i zatopiony. Nie pomogły już dwa gole Beckhama, United potrzebowali prawdziwego geniusza. Trzepotu peleryny superbohatera. Takiego jak Ronaldo.
Zmieniany pod koniec meczu bohater otrzymał entuzjastyczne oklaski od wszystkich zgromadzonych na stadionie. Nie. Od wszystkich kibiców na całym świecie. Aby zrozumieć to w szerszym kontekście, fani gospodarzy wstali i zasalutowali człowiekowi, który powalił ich zespół na kolana i odmówił im szansy na zdobycie Ligi Mistrzów na własnym podwórku. Na trybunach siedział wówczas rosyjski miliarder Roman Abramowicz. To co zobaczył, zainspirowało go do kupienia Chelsea jeszcze latem tego roku.

Arrivederci, Europo. Ciao, piłko

Szczyt kariery osiągnął w bieli. W następnym sezonie dołączył “Becks”. Niestety, niezbalansowana drużyna nie wzbiła się tak wysoko jak wcześniej. Odchodząc z Realu, w jego portfolio widniało ponad sto goli, a urzekająca kontrola nad piłką i snajperska celność wywarły wyraźny wpływ na rodzącą się inną wielką postać współczesnego futbolu. - Ronaldo? Najlepszy napastnik, jakiego kiedykolwiek widziałem. Mógł strzelać z niczego i kończyć lepiej, niż ktokolwiek - mówił Leo Messi. Tak myślał nie tylko on.
Dwa lata po przejściu na emeryturę, Zinedine Zidane został poproszony o wskazanie piłkarza, którego uważał za najznakomitszego. Bez trudu odpowiedział: Ronaldo. Dlaczego? Francuz zamyślił się, pokiwał głową i uśmiechnął się. - Byłem pod wrażeniem jego treningu. Każdego dnia ćwiczyłem z nim i zawsze wyglądało to inaczej. Widziałem coś innego, nowego, pięknego… - tłumaczył “Zizou”.
Zlatan, Henry, Nesta, Ronaldinho, Maldini. Wybierz gracza, który z nim lub przeciwko niemu grał, a wszyscy powiedzą ci, że najlepszy był tylko on. „Ibra” w swojej książce posłużył się nawet złośliwością, wyróżniając postaci R9 i CR7. - Tego drugiego nazywam po prostu Cristiano, dla odróżnienia od prawdziwego Ronaldo - pisał w autobiografii.
Rok z kawałkiem spędzony w AC Milan, do którego dołączył po strzeleniu ostatniego z 15 goli w finałach Mistrzostw Świata podczas turnieju w Niemczech, nie będzie najlepiej zapamiętany. To czas daleki od idealnego. Są jednak dwa wyjątkowe momenty, wiele mówiące o brazylijskim fenomenie.
W niedzielę 11 marca 2007 roku, prawie dziesięć lat po tym, jak trafił do Interu, poprowadził linię ataku „Rossonerrich” w wyjazdowym remisie przed kibicami, którzy jeszcze nie tak dawno go czcili. Na tę okazję klub sympatyków „Interisti” rozdał 33 tys. gwizdków, aby go zdekoncentrować, zagłuszyć nienawiścią. Nie zwrócił na to uwagi. Pędząc w kierunku bramki, gdy hałas osiągnął poziom „crescendo”, wypuścił pocisk z ponad 25-metrów, aby ten chwilę później zatrzepotał w siatce. Pobiegł w kierunku sektorów Interu rycząc coś po portugalsku i robiąc gest królika nastawiającego uszy.
Ostatnie gole w europejskim futbolu to dublet w meczu z Napoli w styczniu 2008. Żadne z tych trafień nie wbiło się w pamięć. Wyjątkowe było zaś potraktowanie innej brazylijskiej gwiazdy, Alexandre Pato. Ronaldo, mając na plecach numer 99, spędził cały mecz robiąc wszystko, by „nowy” wpisał się na listę strzelców, nakłaniając go do strzelania, biegania i pocieszając, jeśli coś nie wychodziło. Kiedy w końcu wpadło do „sieci”, wszyscy mieli wątpliwości, kto bardziej się cieszył z gola.
Miesiąc później eksplodowało kolano. Tym razem lewe. Klub nie zamierzał odnawiać kontraktu. Czternaście lat po opuszczeniu Brazylii dla nowego mieszkania w Eindhoven, mógł wrócić na swój kontynent. W ciągu półtorej dekady sprawił, że Europa trzęsła się na widok jego wyczynów. „Sui generis”, jedyny w swoim rodzaju.
W Walentynki 2011 roku największy napastnik swojego pokolenia zwołał konferencję prasową, aby ogłosić przejście na emeryturę. Obok niego usiedli dwaj synowie. Podziękował Corinthians za umożliwienie mu odbycie „spokojnej sportowej starości”, w czasie której strzelił, bagatela, 35 bramek w 69 meczach. Dzięki nim odzyskał poczucie swojej wartości. Dziękował też kibicom z Brazylii za „płacz, kiedy on płakał” i „euforię, gdy wywracał się z radości”, kolegom z drużyny, którzy go kochali i przeciwnikom, bezwzględnie kopiącym go przez całą karierę. Wszystkim krytykom, bo dzięki nim „potrafił być silniejszy”.
W sensie futbolowym, spuścizna Ronaldo wykraczała daleko poza gole i trofea. To kampanie reklamowe zamieniający piłkarzy w bogów. To zabawne, kolorowe buty ważące mniej niż nic, to jeszcze głupsze fryzury, z których kibice robią sobie jaja. I tak je kochasz. To ja, ty, i inni potrząsający przed telewizorami głowy na widok fenomenu. Fenomenu. To my, ojcowie naszych dzieci, odpalający YouTube’a i mówiący pociechom, że „lepiej nie nazywać go grubym”. Nie lubił tego. Był ponad to. To w końcu R9, Ronaldo, „Il Fenomeno”, wykorzystujący swój talent dla zostania graczem, spełniającym wszystkie marzenia. Człowiek, który na sali operacyjnej spojrzał przeznaczeniu w oczy i powiedział: „O nie, kochany, jeszcze nie teraz”. Miał tyle roboty do wykonania i wykonał ją w stu procentach.
Tobiasz Kubocz
***
Zapraszamy do sprawdzenia wcześniejszych tekstów o "Il Fenomeno"

Przeczytaj również