Kazuyoshi Miura. "Będzie grał, dopóki nie umrze". Oto Japończyk, który naprawdę nigdy się nie psuje

"Będzie grał, dopóki nie umrze". Oto Japończyk, który naprawdę nigdy się nie psuje
mooinblack/shutterstock.com
Słowo „legenda” jest zdecydowanie nadużywane przy opisywaniu piłkarskiego świata. Ale co powiedzieć o człowieku, który w wieku 52 lat wciąż naciąga getry, wkłada korki i przywdziewa piłkarską koszulkę i z tą samą determinacją, jak przed trzema dekadami, wybiega na boisko z dążeniem wygrania ligowego meczu? Taki jest Kazuyoshi Miura. Legenda, której czas się nie ima.
To wydaje się w gruncie rzeczy niesamowite, ale Miura grał w J-League (pierwsza liga japońska) w tym samym czasie, co Zico i Gary Lineker. Rzeczywiście, kiedy „kat Polaków” dowiedział się, że napastnik wciąż nie zawiesił butów na kołku, zamurowało go. Zareagował tylko na portalu społecznościowym: „Wow!”. W rzeczy samej, wow, ale to było sześć lat temu.
Dalsza część tekstu pod wideo
Pierwszym szczegółem, jaki u niego zauważysz, to obfitość srebrnych kosmyków na włosach. „Kazu” rozpoczyna właśnie 33. zawodowy sezon z rzędu. W pierwszej drużynie Yokohamy, gdzie wciąż nabija po kilkadziesiąt minut co mecz, są zawodnicy, których nawet jeszcze nie było na świecie, kiedy on wycofał się z reprezentacyjnego grania. Już 19 lat temu był w prasie nazywany „weteranem”. Teraz jest po prostu „sportowym dziwadłem”. Jeden z członków sztabu szkoleniowego jego klubu całkiem serio stwierdził, że Miura „będzie grał, dopóki nie umrze”. A i to wcale nie jest takie pewne.

Od VHS-ów do wielkich boisk

Kilka faktów, dla opisania zjawiska. Urodził się 26 lutego 1967 roku, a więc przybył na świat dzień przed wydaniem przez Elvisa Presleya dziewiątego z 57 albumów. W Polsce, która trwała w głębokiej komunie, Włodzimierz Lubański właśnie kończył drugi z czterech sezonów jak król strzelców ówczesnej ekstraklasy, a Anglicy byli aktualnymi mistrzami świata. A jeśli mówimy o przyszłych, chyba mogę zaryzykować, legendach futbolu, to tydzień wcześniej w północnych Włoszech urodził się Roberto Baggio. Ten sam, który karierę zakończył w połowie ubiegłej dekady.
Rekordy „Miury” mówią same za siebie. Według jego strony internetowej, dotychczasowa kariera Japończyka składa się z 37384 minut. To odpowiednik prawie miesięcznego grania w piłkę nożną. Miesiąca – bez przerwy. Tyle tylko, że liczba jest nieco wybrakowana. Te minuty zliczone są tylko z tych spotkań, w których „Kazu” grał w Kraju Kwitnącej Wiśni. A pozostają jeszcze lata kariery w Brazylii, Chorwacji, Australii, we Włoszech…
Poza tym bliższa analiza wskazuje również, że strony nie aktualizowano przynajmniej od stycznia 2017 roku. A zatem brakuje choćby bardzo kluczowej wzmianki o zwycięskiej bramce w wygranym 1:0 meczu z ThespaKusatsu Gunma. O tyle ważnej, że wymazała z księgi rekordów trafienie Stanleya Matthewsa, które utrzymywało się przez ponad pół wieku. Po 50 latach i 114 dniach „Kazu” zasłużył sobie na miejsce w Księdze Guinnessa jako najstarszy zawodowy piłkarz, zdobywca gola w profesjonalnych rozgrywkach.
Cała ta zabawa nie zaczęłaby się, gdyby nie pasja do futbolu, jaką zaszczepił w nim wujek. Ten pokazał mu stare kasety VHS z mundialami z 1970, 74 i 78 roku, a mały zafascynował się grą reprezentacji Brazylii. Chciał być jak Rivelino. Od tego czasu codziennie przed śniadaniem gnał do parku, by poodbijać, choćby przez godzinę piłki, „na sucho” uczył się też zwodów.
Gdy ojciec wyleciał w celach zawodowych do Brazylii, 15-letni Miura ruszył za nim. Tam zapisał się do swojsko brzmiącego dla kibiców klubu Juventus i podjął treningi. Zbyt dobrze ich nie wspomina. Słowo „Japonia” było synonimem „kiepskiej techniki”. Kiedy koledzy podawali mu piłkę, a on ją tracił, za każdym razem słyszał okrzyki „Futebol japones!”. Szybko stało się jasne, że będzie musiał dawać z siebie więcej niż inni.

Zmagania z Brazylią

Nastolatek czuł się samotnie, nieszczęśliwie i kładąc się spać z podręcznikiem do nauki portugalskiego był bliski rezygnacji z marzeń. Jego akademik składał się z małych, brudnych pokojów z pięcioma chłopakami w każdym i jednym materacem, po którym pełzały pchły. Sytuacja w końcu na tyle go złamała, że postanowił wrócić do Japonii, czemu sprzeciwił się jego ojciec. Miał być podobno na tyle wściekły, że uderzył syna w twarz krzycząc „Wracasz do Japonii?! Jeśli jesteś taki słaby, to proszę, droga wolna!”.
Dał sobie jeszcze jedną szansę, aż w końcu po upodlających treningach zainteresował się nim Santos, były klub Pelego. Zaoferowali mu pierwszy profesjonalny kontrakt krótko przed jego 19. urodzinami. Tam jednak zagrał ledwie dwa razy, z czego jeden występ został oceniony przez jedną z lokalnych gazet na szalone 2/10. Machnął ręką i poszukał nowej drużyny.
„Kazu” z całej brazylijskiej przygody pamięta jedynie fatalną komunikację. „Jedna podróż na mecz trwała 23 godziny w jedną stronę. Piłkarze spali na podłodze autobusów, które trzęsły się na dziurach. Kierowcy często łapali gumy, więc jazda zwykle przedłużała się w nieskończoność. No i jedzenie. Trzy, cztery razy dziennie na stacjach benzynowych” – wspomina Miura.

Zasłużony „Samuraj”

Powrót do ojczyzny zbiegł się w czasie z inauguracją pierwszego sezonu J-League, kiedy japońscy działacze piłkarscy rzucili wyzwanie bejsbolowi, który był najpopularniejszą dyscypliną sportową w tym kraju. Kazuyoshi stał się inspiracją dla milionów, pierwszą rodzimą gwiazdą tej ligi. W 1993 roku uznano go MVP, a w głosowaniu wyprzedził samego Linekera i Zico. Do dziś jego twarz można zobaczyć na billboardach reklamujących wszystko, od kawy po męskie szampony.
Łącznie od 1986 roku strzelił 221 goli, większość z nich celebrował swoją autorską cieszynką: energicznym poruszaniem biodrami i łapaniem się za krocze. Tylko 29 razy zobaczył żółtą kartkę, nigdy czerwonej. Międzynarodowa kariera złożyła się na 89 spotkań i 55 bramek. Poprowadził „Niebieskich Samurajów” do pierwszego, historycznego awansu na mistrzostwa świata we Francji w 1998 roku, ale w głównym turnieju już nie wystąpił.
W kontrowersyjnych okolicznościach został usunięty z kadry. Bynajmniej nie ze względu na kiepską formę. O decyzji dowiedział się dzień po wygranym sparingu przeciwko szwajcarskiemu drugoligowcowi, gdzie zdobył hat-tricka. Ówczesny selekcjoner stwierdził nawet, że nie znalazłby miejsca dla najbardziej bramkostrzelnego piłkarza w historii reprezentacji nawet, gdyby miał do dyspozycji trzy ławki rezerwowych. Japonia zakończyła mundial w kompromitującym stylu, przegrywając nawet z Jamajką.

Profesjonalista pełną gębą

Nie żywi urazy. Kariera i tak ułożyła się wspaniale, a życie nabrało rumieńców. Jego żoną jest słynna modelka, jeździ specjalną edycją Porsche Carrera II, mieszka w luksusach. Mimo, że mógłby codziennie prażyć się w słońcu na Hawajach, ciągle nie opuszcza go motywacja do treningów. „Kazu” nie trenuje jak inni. Trenuje z dużo większym zaangażowaniem. Nadal wstaje o piątej rano, robi śniadanie i ma osobistego dietetyka, który monitoruje każdy posiłek. Po treningu zanurza się w łaźni lodowej, pije gazowaną wodę z Włoch i codziennie sprawdza wagę i poziom tłuszczu. Poza sezonem leci na wyspę Guam, gdzie zabiera trenera fitness.
Dzięki temu pozostaje w formie przez cały rok. Nigdy nie przechodził operacji, a jedynego pęknięcia kości nabawił się podczas solowego sezonu rozgrywanego w Serie A w Genoi. Wtedy przedstawił mu się w całej okazałości Franco Baresi „czułym” uderzeniem prosto w nos. „Mogę mieć 52 lata, ale moje ciało i umysł wciąż są młode” – mówi Miura i nie wygląda, jak by żartował. Na „Sayonara” długo nie ma co liczyć. Może w ogóle? Dopóki żyje – grać będzie.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również