Były trupy i trumny, jest przyjaźń i współpraca. Nie wszędzie toczy się derbowa wojna z maczetami w tle

Były trupy i trumny, jest przyjaźń i współpraca. Nie wszędzie toczy się derbowa wojna z maczetami w tle
efecreata.com/shutterstock.com
Są miasta, w których po ulicach lata się z maczetami. Są mecze, na których za niewłaściwy kolor szalika wciąż można dostać po głowie. Pod tym względem Derby Walencji stanowią jeden z wyjątków na piłkarskiej mapie świata.
Choć w historii kibice obu drużyn płatali sobie najokrutniejsze figle, tak w sytuacjach kryzysowych potrafili zademonstrować prawdziwą jedność. Dziś znów zostaną wystawieni na próbę, a to wszystko za sprawą 35. Derbi del Turia.
Dalsza część tekstu pod wideo
Ten mecz dostarcza nam sporo paradoksów zarówno na tle historycznym, jak i sportowym. Choć Levante jest o dekadę starsze, to Valencia ma na swoim koncie zdecydowanie więcej sukcesów. Mimo że ekipa z Mestalla dysponuje zdecydowanie większym budżetem, w ostatnich latach to o starszym rywalu znacznie częściej mówiono jako o tym lepiej poukładanym przedstawicielu miasta z wschodniego wybrzeża Hiszpanii. Prezydent Levante, Quico Catalán, jest uważany za jednego z najlepszych sterników klubu w całej Primera Division. Tego samego nie można powiedzieć o jego odpowiedniku z Valencii, Peterze Limie.

Derby Przyjaźni

W przypadku tego klasycznego pojedynku pomiędzy „Żabami” i „Nietoperzami”, najczęściej słychać jednak nie o bójkach na boisku czy trybunach, lecz wzajemnym szacunku pomiędzy oboma rywalami zza miedzy.
- Derby Walencji należą do kategorii spokojnych spotkań, bez niepotrzebnych spięć. Wydaje mi się, że wynika to z tego, że stosunki na linii Valencia - Levante były (i są) całkiem dobre - przyznaje w rozmowie z nami Karol Kotlarz, kibic „Los Ches”. - Rzecz jasna na przestrzeni lat pojawiały się pewne zgrzyty, jednak nie zaważyły na stosunkach między zespołami. Nie oznacza to jednak, że rywalizacja między dwoma zespołami z Walencji nie jest interesująca - zaznacza.
Stosunki pomiędzy kibicami obu zespołów wynikają po części z historii klubów. Valencia sześciokrotnie zdobyła mistrzostwo Hiszpanii, dwukrotnie dotarła do finału Ligi Mistrzów, a przede wszystkim posiada czwartą najliczniejszą rzeszą kibiców w całym kraju. Zaraz po Realu, Barcelonie i Atletico. Na tym tle osiągnięcia Levante wypadają zdecydowanie bardziej blado. Największym sukcesem „Granotas” pozostaje szóste miejsce w sezonie 2011/2012 i 1/8 finału Ligi Europy rok później. Pod względem frekwencji na trybunach „Żaby” są natomiast ligowym średniakiem.
- Derby Walencji nie są tak popularne z prostego względu. Podczas gdy w przypadku takich meczów jak El Clásico czy Derbi Sevillano mówimy o latach tradycji i wielu spotkaniach na najwyższym poziomie, w przypadku pojedynków Levante z Valencią było ich po prostu znacznie mniej - tłumaczy Amat Sapena, dziennikarz pracujący w gazecie „Levante-EMV”.
Nic więc dziwnego, że relacje pomiędzy oboma drużynami i ich sympatykami są całkiem przyjazne. W ostatnich latach piłkarze wielokrotnie przeprowadzali się bezpośrednio z Mestalla na Ciudad de Valencia i odwrotnie.
- Rzeczywiście, nie ma tutaj takiej nienawiści. Na Mestalla nikt nie postrzega Levante tak jak np. Realu Betis na Sánchez Pizjuan. Przecież w obu drużynach grało wielu zawodników, którzy przechodzili w obie strony, byli wypożyczani - przyznaje Bartłomiej Płonka, komentator „Radia Gol”. Ostatnim takim przykładem jest Rúben Vezo, który w ekipie „Nietoperzy” nie mógł liczyć na miejsce w pierwszym składzie, a w Levante okazał się jednym z liderów defensywy. Poza ruchami kadrowymi w obie strony, przed derbami regularnie dochodzi też do spotkań przedstawicieli klubów oraz ich grup kibicowskich.
- O tym, w jaki sposób kibice w Walencji podchodzą do tej rywalizacji, najlepiej świadczy ich akcja przed ostatnim derbowym meczem z czerwca 2020 roku, kiedy to oba kluby wydały wspólny komunikat, w którym podkreślano radość z rozegrania tego meczu i jedność wszystkich mieszkańców miasta w kontekście epidemii koronawirusa, która tak bardzo dotknęła całą Hiszpanię (mecz pierwotnie miał zostać rozegrany w marcu - przyp. autor). Akcji towarzyszyło hasło „Levantemos Valencia” (tłum: „Podniesiemy Walencję”), które symbolicznie nawiązywało na nazw obu klubów - wyjaśnia prof. Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu Filip Kubiaczyk, autor wydanej w tym roku książki „Historia nacjonalizm i tożsamość. Rzecz o piłce nożnej w Hiszpanii”.

Trup ścielił się gęsto

Choć atmosfera na trybunach raczej nie przypomina piekła, które spotykamy podczas derbowych spotkań np. w Sewilli, nie oznacza to jednak, że czasem nie była ona podgrzewana. Szczególnie jeśli w tle chodziło o porachunki z przeszłości.
- W latach 30. XX wieku przy okazji finałowego spotkania Ligi Walencko-Katalońskiej pomiędzy Levante a Valencią doszło do pierwszych przepychanek słownych między kibicami. Fani Levante po wygranym meczu zaczęli nazywać kibiców Valencii „xotos”, co po walencku oznacza „kozy”, które nawiązywać miało do przydomka „Los Ches” - lub „Xes” po walencku - opowiada Kotlarz.
To wtedy doszło do pierwszego zatargu pomiędzy fanami obu ekip. Potyczki słowne nijak się jednak mają do tego, co wydarzyło się pod koniec lat 50. ubiegłego wieku. W sezonie 1958/1959 Levante zajęło drugie miejsce w tabeli grupy II Segunda División i stanęło tym samym przed szansą na pierwszy w historii klubu awans do najwyższej klasy rozgrywkowej. W barażowym dwumeczu przeciwko Las Palmas zespół po przegranej 1:2 i remisie 1:1 musiał jednak uznać wyższość drużyny z Wysp Kanaryjskich.
- Kibice Valencii postanowili wykorzystać tę sytuację i przed jedną z palm znajdującą się przed stadionem Levante UD zostawili… nieżywego czarnego kota z karteczką informującą o tym, że dopiero wtedy, kiedy kot się na nią wdrapie, Levante zagra w La Lidze. Cztery lata później zespół wywalczył awans - wyjawia Kubiaczyk.
Fani „Granotas” długo czekali na rewanż: - Choć wolałbym, żeby legendy tworzyły się na boisku, niż pod stadionem, to słyszałem kiedyś, że kibice Levante przytargali ze sobą kilka trumien przeznaczonych dla Valencii. Wymowne - wspomina Marcin Śliwicki, redaktor naczelny „VCF.pl”.
Ta sytuacja legendą jednak nie jest i miała miejsce niemal trzy dekady po tym, jak sympatycy Levante znaleźli przed własnym stadionem martwego kota. W 1986 roku, po 55 latach spędzonych w Primera Division, Valencia z hukiem spadła do niższej ligi. Kibice „Żab” postanowili ten fakt wykorzystać i zorganizowali pogrzeb swoich rywali. Do procesji z trumnami poświęconymi VCF doszło w portowej dzielnicy El Cabanyal, będącej jedną z kolebek fanów „Granotas”.

Wszystko przed nami

W niedzielę nikt jednak nikogo z pewnością chować nie będzie. Dla obu ekip derby w tym roku będą stanowić swoisty wstęp do nowego sezonu. Choć teoretycznie Valencia wciąż posiada w składzie droższych piłkarzy, na Estadio Mestalla spotkają się drużyny znajdujące się obecnie pod względem sportowym na porównywalnym poziomie.
- Lata 2017-2019 zapowiadały powrót wielkiej Valencii. Mocny skład, trener Marcelino który to wszystko poukładał i zdobył trofeum. Ale potem wszystko się rozpadło i dziś mamy do czynienia z kolejnym kryzysem Valencii - przyznaje Płonka.
- Levante w niedzielę staje przed chyba swoją największą szansą w historii, by wreszcie wygrać na Estadio Mestalla. Wynika to z kilku kwestii. Z jednej strony, spotkanie odbędzie się bez udziału kibiców. „Żaby” często miewały problem ze stawieniem czoła presji towarzyszącej kompletowi fanów na stadionie Valencii, więc puste trybuny mogą im w tym przypadku pomóc. Z drugiej, ekipa Paco Lopeza ma za sobą znacznie lepszą pretemporadę, podczas gdy Javi Gracia musi znowu budować drużynę od nowa - tłumaczy Sapena.
Taki układ terminarza to też ogromna szansa dla samych derbów. Przy przełożonych meczach Barcelony i Realu, a także słabszych rywalach pozostałych faworytów, wreszcie znajdą się one bowiem na właściwym dla siebie oknie wystawowym.
- Dziś poziom sportowy obu drużyn jest bardziej wyrównany, mecze bardziej zacięte, a tak jak Levante poprawiło swoja pozycję na krajowym podwórku, tak Valencia swoja osłabiła. Stąd moim zdaniem wzrost popularności derbów dopiero przed nami - podsumowuje optymistycznie Śliwicki.
Oby tylko ta przyszłość wiązała się z jak największą liczbą przepięknych goli i obyła się już bez żadnych ofiar. Zarówno wśród ludzi, jak i zwierząt.

Przeczytaj również