Charleroi kupuje po znajomości, sprzedaje za miliony i zadziwia Belgię. Kto może pozbawić Lecha Poznań awansu?

Kupują po znajomości, sprzedają za miliony, szturmują ligę belgijską. Kto może pozbawić Lecha Poznań awansu?
screen Youtube
Royal Charleroi to żywy dowód na to, że nie trzeba grać pięknego, ofensywnego futbolu, by osiągać sukcesy. Taktyka opierająca się głównie na wykorzystywaniu błędów rywali pozwoliła mu zająć miejsce na podium ubiegłego sezonu ligi belgijskiej. I dziś, być może, da “Zebrom” historyczny awans do fazy grupowej Ligi Europy. Rywale Lecha Poznań nie są przypadkową zbieraniną “ogórków”. Co to, to nie.
Gdyby Charleroi zostało założone w Polsce, to dzisiaj byłoby najstarszym klubem w kraju. W Belgii jednak 1906 jako rok powstania klubu nie wywołuje na nikim wielkiego wrażenia. Podobnie jak klubowe sukcesy ekipy z Walonii. A właściwie ich brak. Zaledwie jedno wicemistrzostwo wywalczone jeszcze pod koniec lat 60., do tego dwa finały krajowego pucharu, również jeszcze z ubiegłego wieku. Tyle.
Dalsza część tekstu pod wideo
Mimo że historia drużyny znanej jako Royal jedynie z nazwy - ten człon przyznawany jest każdemu belgijskiemu klubowi pół wieku od jego założenia - nie powala na kolana, jej wyniki w ostatnich miesiącach już jak najbardziej trzeba uznać za spektakularne. Jak zespół, który w zeszłym sezonie skazywany był raczej na grę w strefie spadkowej, nagle dostał się do europejskich pucharów? Oczywiście przez belgijskie know-how.

Walońskie Famalicao

Za sukcesami klubu nie stoją wielkie fundusze, ogromne rzesze kibiców czy dobrze prosperująca akademia. Charleroi swoją strategię oparło na odpowiednio zawiązywanych znajomościach, nad którymi pieczę sprawuje dyrektor generalny klubu, Mehdi Bayat.
- Jego brat Mogi jest największym agentem piłkarskim w Belgii. Właśnie dzięki nim klub może sprowadzać graczy, którzy normalnie nie byliby w ogóle w jego zasięgu. To nie jest zespół, którego stać na to, by wydawać powyżej dwóch milionów euro na piłkarza, ale często sprowadzają do siebie zawodników wartych znacznie więcej. Ściągają ich np. na wypożyczenie i decydują się na kupno dopiero w momencie, gdy sami mają już kontrahenta, który kupi od nich takich piłkarzy za jeszcze większą sumę - tłumaczy Mariusz Moński, wielbiciel belgijskiej piłki i redaktor „Retro Futbolu”.
Na tej zasadzie na Stade du Pays de Charleroi trafili gracze, którzy potem odchodzili za rekordowe sumy: Victor Osimhen, Cristian Benavente czy Dodi Lukebakio. W obecnej kadrze zespołu znajduje się też czterech piłkarzy z agencji Bayata, Creative & Management Group. Wśród nich jeden z liderów drużyny, irański skrzydłowy Ali Gholizadeh.
Pod tym względem „Zebry” przypominają nieco portugalskie Famalicao, które w poprzednich rozgrywkach przez długi czas było prawdziwą rewelacją tamtejszej Primeira Ligi. I choć zespół, w którym ogromną rolę odgrywają koneksje Jorge Mendesa, ostatecznie nie awansował do europejskich pucharów, spełnił właściwą rolę, promując kilku ciekawych piłkarzy.
- Charleroi jest z kolei bardzo wyrównanym zespołem. Nie ma w nim piłkarza, który ciągnie cały zespół przez np. pół sezonu. Z pewnością dwoma wyróżniającymi się zawodnikami tej drużyny są irański napastnik Kaweh Rezaei, który nie przebił się w Club Brugge i wrócił do Charleroi, a także madagaskarski pomocnik Marco Ilaimaharitra. Ważnymi ogniwami są też: środkowy obrońca i kapitan Dorian Dessoleil, który w przeszłości był nawet przymierzany do reprezentacji Belgii, bardzo doświadczony bramkarz Nicolas Penneteau oraz oczywiście Ryota Morioka - przyznaje Moński.

Aż żal patrzeć

Morioka, czyli były pomocnik Śląska Wrocław, oczywiście sprawdza się, gdy Charleroi już decyduje się na wyprowadzenie ataku. Do tego nie dochodzi jednak zbyt często. „Zebry” są ekipą, która nie prezentuje ofensywnego belgijskiego futbolu, lecz jest wręcz skupiona głównie na bronieniu i wyczekiwaniu na błąd przeciwnika.
- Trener Michał Probierz powiedział kiedyś coś w stylu: „nieważne jest, jak to wygląda, ważne są wyniki”. Charleroi nie ma finansowego czy kadrowego potencjału na to, by rywalizować z czołowymi zespołami belgijskiego futbolu. Musieli znaleźć jakiś sposób, żeby jakoś sobie z tymi drużynami poradzić. W grze ofensywnej w wyniku wymiany ciosów by przecież polegli. Dlatego właśnie wymyślili sobie granie defensywne i wyczekiwanie na błędy rywali. Z pewnością wyszło im to na dobre i nie można wykluczyć, że już na stałe zadomowią się w czołowej szóstce ligi belgijskiej - uważa Moński.
Mimo nieco siermiężnego stylu gry, więcej goli od Charleroi w przedwcześnie zakończonym ubiegłym sezonie strzeliły tylko zespoły, które uplasowały się nad nim wyżej w tabeli - Club Brugge oraz Gent. Kluczem do sukcesu pozostaje jednak świetna postawa w obronie. W minionym sezonie bardziej szczelną defensywą dysponowała wyłącznie mistrzowska ekipa z Brugii. W obecnych rozgrywkach, w których Charleroi jest po siedmiu kolejkach liderem z dorobkiem 19 punktów, pod tym względem nie ma już sobie równych.

Bez presji

Choć „Les Carolos” nigdy nie zagrali w fazie grupowej europejskich pucharów, bez wątpienia apetyty ich kibiców rosną w miarę jedzenia. Podobnie wielkie oczekiwania przed czwartkowym spotkaniem mają wobec swoich piłkarzy także kibice Lecha Poznań. Fani „Kolejorza” po pięciu latach przerwy wreszcie chcieliby móc znów dopingować zespół w fazie grupowej Ligi Europy.
Tymczasem okazuje się, że mimo świetnej postawy w obecnych rozgrywkach, Belgom przed dzisiejszym starciem z „Dumą Wielkopolski” towarzyszy jednak nieco mniejsze ciśnienie. Wszystko przez zbliżający się dużymi krokami hit tamtejszej ligi: - Dla kibiców Charleroi najważniejsze są Derby Walonii, czyli pojedynek ze Standardem Liege i akurat tak się zdarzyło, że dojdzie do nich już w najbliższą niedzielę, czyli właściwie tuż po meczu z Lechem - przyznaje Moński. A choć kibice Charleroi nie traktują Ligi Europy priorytetowo, po wygranej nad Partizanem Belgrad świętowali na ulicach awans do kolejnej rundy eliminacji. Wśród obecnych na celebrze był m.in. dyrektor generalny klubu, Mehdi Bayat.
Dla „Kolejorza” to druga podróż do Belgii w ciągu ostatnich dwóch lat. W 2018 roku zespół prowadzony wówczas przez Ivana Djurdjevicia dostał jednak w dwumeczu 1:4 od Genku. Teraz sytuacja wygląda nieco inaczej: - Lech nie zagra oczywiście z Charleroi sprzed dziesięciu lat, które broniło się przed spadkiem z ligi, tylko gra z ekipą, która póki co rozgrywa najlepszy sezon w swojej historii. Bez wątpienia jednak „Kolejorz” będzie miał dzisiaj dużo większe szanse na awans niż dwa lata temu w starciu z Genkiem - podsumowuje redaktor „Retro Futbolu”.
Charleroi kilka lat temu zostało uznane za najbardziej depresyjne miasto w Europie. Oby lechitom kojarzyło się jednak po dzisiejszym wieczorze jak najbardziej pozytywnie. Relację na żywo z tego spotkania znajdziecie oczywiście na naszej stronie. Startujemy o 18:30 - pół godziny przed pierwszym gwizdkiem.

Przeczytaj również