Egocentryk kontra narcyz. Historia walki o przywództwo w stadzie z niesnaskami, kopniakami i obelgami

Egocentryk kontra narcyz. Historia walki o przywództwo w stadzie z niesnaskami, kopniakami i obelgami
Fabio Diena / shutterstock.com
W narożniku czerwonym człowiek o niezatapialnej mentalności, który połowę swego życia spędził w polu karnym rywala, doświadczony i dumny napastnik, posiadacz pasa wagi ciężkiej w nokautowaniu przeciwników seriami. Jego vis-a-vis to złoty chłopiec, kategoria junior lekka z potencjałem na gwiazdę futbolu klasy wszechwag, technicznie doskonały południowiec. Ruud van Nistelrooy versus Cristiano Ronaldo. Neutralna ziemia w Manchesterze. Ring wolny, starcie pierwsze.
Ruud i CR7 grali razem przez trzy i pół roku: zdecydowaną większość czasu w Manchesterze United (od 2003 do 2006 roku) i jedną rundę w Realu Madryt w sezonie 2009/10. Obaj wcześnie rozpoczynali swoje kariery, ale od kompletnie innego pułapu. 18-letni Holender dopiero rozwijał skrzydła na boiskach Eredivisie, a Cristiano Ronaldo wraz z wejściem w pełnoletność opuszczał ojczyznę i zmierzał na podbój angielskiej Premier League.
Dalsza część tekstu pod wideo
Obaj to ludzie Sir Alexa Fergusona. Pod kierownictwem i słynną „suszarką” Szkota dorastali i dojrzewali mentalnie i technicznie. Podobnie jak w każdej szatni, wspólne funkcjonowanie dwóch facetów o znacznie wyższym ego niż średnia w relatywnie małej grupie ludzi musiało przysparzać wiele problemów. Trzeba jednak wrócić do kilku kluczowych momentów, aby zrozumieć ich relacje.

Nielubiany „dziwak” i faworyt trybun

Kiedy Ronaldo przyleciał do Anglii z krzywymi jeszcze zębami, niewymuskaną fryzurą i bez przydomka CR7, na jego wątłe barki spadły dość spore oczekiwania. Stał się najdroższym nastoletnim piłkarzem na Wyspach Brytyjskich. Z Portugalii przywiózł jeszcze dwie cechy, których w ciągu kilku lat wyzbył się całkowicie: to pokora i skromność. Podczas gdy chciał zachować numer 27 na koszulce, towarzyszący mu przez całą młodzieżową karierę w Sportingu, Ferguson doradził mu przywdzianie legendarnej „siódemki” - schedzie po Beście, Cantonie i Beckhamie.
Jego początki były jednak bardziej skomplikowane, a wejście w nową, bardziej wymagającą ligę trudniejsze niż sobie wyobrażał. United, do niedawna hegemon angielskich rozgrywek, znajdował się w zagłębieniu fali. To w końcu sezon Arsenalu i składu „niezwyciężonych”, ale też pierwsza faza formowania się trzeciej potęgi, Chelsea, kupionej dopiero co przez Romana Abramowicza. „Czerwone Diabły” straciły rogi, odrzuciły widły i wyglądały co najwyżej jak sympatyczne stwory z „Troskliwych Misiów”.
Szatnię rozpierały emocje, ale Ferguson robił wszystko, by utrzymać względny spokój. Stara gwardia z Garym Neville’em i Rio Ferdinandem trzymała się razem, z niechęcią spoglądała na „przybyszów” z innych krajów. Z drugiej strony siedzieli pozostali. Cristiano wniósł nowy, bardziej kontynentalny i lekki „look”: obcisłe dżinsy, przezroczyste koszulki i żel do włosów. Łatwo sobie można wyobrazić, jak na takie wynalazki zapatrywali się Roy Keane z Ryanem Giggsem. Prośba o zainstalowanie dwumetrowego lustra w szafce też nie pomogła w nawiązaniu kontaktu ze starszyzną. 18-latek musiał sobie szybko znaleźć nowych kolegów. Schronienie znalazł u Diego Forlana i Ruuda van Nistelrooya, którzy także wypadli na margines szatni.
W tym samym roku, gdy przyszły zdobywca Złotych Piłek podpisywał kontrakt, Ruud był już „Van the Man”, superstrzelcem, który potrafił się odnaleźć we wszystkich możliwych okolicznościach. To ofensywne odniesienie każdego piłkarza Manchesteru, ostatnie piłki musiały być grane na niego. To bestia, zawsze przekraczająca granicę 20 bramek w lidze i 30 we wszystkich rozgrywkach. Cokolwiek by się nie działo. Nawet jeśli jego półkę z trofeami pokrywała raczej spora warstwa kurzu, na Old Trafford należał do ulubieńców kibiców. W tamtym sezonie, oprócz standardowych zadań dziurawienia bramkarzy, otrzymał misję „wprowadzenia” Cristiano.

Młody zaczął wadzić

Kiedy wszystko szło dobrze, relacje się zawiązywały. Przede wszystkim też dlatego, że wygląd młodego portugalskiego skrzydłowego zaczynał przypominać „ludzki”, czyli wyspiarski. Drwiny puszczał mimo uszu, zresztą coraz rzadziej dawał powody do robienia z sobie z niego żartów. Do głosu doszedł futbol. Wszyscy w klubie uświadomili sobie, że dzieciak ma coś ekstra. Mentalność i determinacja sprawiły, że zdobył sobie przychylność w bardzo trudnym i specyficznym środowisku. Ponadto prezentował mniej przewidywalny styl niż Beckham, co czyniło go potężniejszą bronią na skrzydle. Gdy „Becks” po prostu podnosił głowę i szukał van Nistelrooya w „szesnastce”, Ronaldo dryblował, prowokował, szukał punktu wsparcia i grał idealnie pod lisa pola karnego.
W pewnym momencie to jednak nie wystarczyło. „Związek” przeszedł pierwsze kryzysy, a temperatura znacznie spadła. Jak wszyscy popularni snajperzy, także i Ruud miał zbyt duże ego. Jako jedyny potrafił się dąsać po zwycięstwach 3:0, tylko dlatego, że sam nie zapisał się na liście strzelców. RvN we własnej osobie. Egocentryczny, megalomański i pretensjonalny. Filozofia „Ruud first”, zawsze chciał, by koledzy przede wszystkim szukali możliwości dogrania mu futbolówki. Z Beckhamem nie miał najmniejszego problemu, ponieważ Anglik nie wychodził poza swoją rolę, którą dobrze kiedyś podsumował Edwin van der Sar. - Ruud był przyzwyczajony do tego, że David dośrodkowywał za każdym razem, gdy miał przy nodze piłkę - mówił wieloletni bramkarz United. Przybycie Ronaldo zmieniło ten zwyczaj, a Holender po jakimś czasie schodził z murawy coraz bardziej sfrustrowany.
W grę wkradła się niekompatybilność i niezrozumienie. Ronaldo to skrzydłowy z obsesyjną tendencją do strzelania na bramkę. Ciągle próbował coś zmienić, aby znaleźć się w pozycji dobrej do uderzenia. Ruchy numeru „9” za bardzo go nie interesowały. Van Nistelrooy wiele razy winił właśnie Portugalczyka za swoją grę. - Biegam tam w środku bez celu, jak głupek. Jak mogę strzelać bramki, skoro nie dostaję podań?! - wściekał się w wywiadach. Ronaldo stał się alternatywą dla znalezienia drogi do sieci. To doprowadzało napastnika do szaleństwa. On, który strzelał 150 goli w 5 sezonach. Ten, który miał jeden z najlepszych wskaźników bramek na mecz z „Czerwonymi Diabłami”. Cała sympatia i blichtr spływała na konto chłopaka z Funchal.
- Myślę, że końcowa faza jego występów w Manchesterze United strasznie go zmęczyła. Później się dowiedzieliśmy, że to Cristiano stanowił problem. Dlatego opuścił statek, ale uważam, że Ferguson podjął dobrą decyzję - mówił Wayne Rooney, świadek wydarzeń z szatni United.

„Tatuś” Queiroz i bójka na treningu

Im więcej mijało miesięcy, tym bardziej związek stawał się niemożliwy do kontynuowania. Przeskoczył nad poprzeczką pokazującą 15 goli w lidze w sezonie 2006/07. To także ostatni rok van Nistelrooya w Anglii. Zasłużony dla klubu snajper wychodził małymi drzwiami. Frustracja zamieniła się w nienawiść. Kilka tygodni po tym, jak Ronaldo zmarł ojciec, Holender powiedział mu na treningu, by poszedł „wypłakać się do tatusia”, mając na myśli Carlosa Queiroza, portugalskiego asystenta Alexa Fergusona. Scysję tę opisał w swych pamiętnikach Alastair Campbell, przyjaciel Szkota. Carlos poprosił Ruuda o okazanie szacunku, a on odpowiedział, że „nie szanuje tu nikogo”. Przeprosiny przyszły później, ale Cristiano już ich nie potrzebował.
Najważniejszym punktem osi sporu, która zmusiła Holendra do odejścia, była fizyczna konfrontacja między oboma piłkarzami. Na jednym treningu Ronaldo otrzymał od swego antagonisty złośliwe kopnięcie, a widząc tę sytuację Rio Ferdinand, chcąc chronić gwiazdę drużyny, w podobny sposób potraktował napastnika. Wywołało to reakcję łańcuchową, bo RvN rzucił się na Anglika z pięściami, ale ciosy nie dotarły do celu. Wszystkiemu przyglądał się z oddali Ferguson i już wiedział, że wyjściem będzie tylko sprzedaż zgorzkniałego zawodnika.
Zanim dopiął transfer, menedżer United postanowił przykładnie ukarać gracza, sadzając go na ławce w finale Pucharu Ligi przeciwko Wigan. Holender mógł sobie dokładnie obejrzeć, jak Ronaldo zdobywa ostatnią bramkę, a wcześniej wystawia piłki do Wayne’a Rooneya. Upokorzenie. Kilka miesięcy później Ruud wylądował już na lotnisku w Madrycie. Zły wybór: w 2009 roku na Bernabeu odnalazł tam swego najgorszego wroga. Portugalczyk budował obraz najlepszego piłkarza na świecie, podczas gdy podstarzały napastnik miał wiele fizycznych problemów i był cieniem budzącego grozę strzelca. Musiał się mieć z niepyszna, gdy po klubowych korytarzach przewijał się gracz, którego nie mógł znieść przez wiele sezonów z Manchesterze. Czmychnął do Hamburga jeszcze przed rozpoczęciem rundy wiosennej.
Po latach sławy, okraszonych sukcesami, setkami goli, asyst i indywidualnych wyróżnień CR7 sam przejął nieco z postawy swojego dawnego oponenta. Od kapryśnego i wirującego skrzydłowego, który robił dużo wiatru do leniwego, nieangażującego się w inne dziedziny egzekutora. Cristiano z Juventusu to dziś Ruud z Manchesteru. Coraz mniej wędruje po lewej stronie, a pole karne stało się jego nowym domem. Jak każdy utalentowany numer „9”, najświeższa wersja CR7 jest niebezpieczna, gdy bardzo rzadko dotyka piłki. Gdy już to zrobi, trzeba wznawiać grę od środka.
- Ruud kiedyś powiedział mi, że gole są jak keczup. Czasami, kiedy bardzo próbujesz, to nic się nie dzieje. A potem, jak się pojawiają, to wszystkie naraz - przyznaje Portugalczyk. Dziś z jego postawy „nauczyciel życia” mógłby być dumny. RvN to jeden z tych, którzy zmienili młodego aktora z cyrkowej estrady w dorosłego mężczyznę, produktywnego strzelca i wybitnego przedstawiciela najbardziej popularnej dyscypliny sportowej na świecie. Zimny, ale jakże skuteczny chów.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również