Futbolu (jeszcze) nie da się kupić. Czy inwestycje szejków w PSG i Manchester City są w ogóle opłacalne?

Futbolu (jeszcze) nie da się kupić. Czy inwestycje szejków w kluby piłkarskie są opłacalne?
Mitch Gunn/Shutterstock
Mogłoby się wydawać, że świat futbolu został już całkowicie zdominowany przez pieniądze. W końcu coraz więcej klubów trafia w ręce obrzydliwie bogatych szejków, którzy za pomocą swoich inwestycji planują podbić najlepsze ligi. Patrząc na największe historie związane z przejmowaniem drużyn przez arabskich właścicieli można jednak odnieść wrażenie, że pieniądze to w futbolowych realiach wciąż jeszcze nie wszystko, a sukcesu nie da się kupić ot tak.
Piłka nożna to, na całe szczęście, sport tak specyficzny, że pieniądze nigdy nie będą gwarantem sukcesu w 100%. Można wydawać bajońskie sumy na nowych zawodników, trenerów etc. ale nie zmieni to faktu, że finalnie wszystko zweryfikuje boisko. A w ostatnich latach najbrutalniej weryfikuje tych, którzy wydają najwięcej.
Dalsza część tekstu pod wideo

Podbój Francji - kogo to jeszcze interesuje?

Zacznijmy od ekipy PSG, do której napływ pieniędzy znad Zatoki Perskiej rozpoczął się w 2011 roku. Klub trafił w ręce Qatar Sports Investments, a Nasser Al-Khelaifi został nowym prezesem oraz dyrektorem naczelnym paryżan. Gdy Katarczycy obejmowali stołeczny klub znajdował się on w środku tabeli i raczej nie uchodził za potentata mogącego w jakikolwiek sposób zagrozić hegemonii Lyonu i Marsylii.
Po dwóch latach wszystko się diametralnie zmieniło. Dawni mistrzowie musieli uznać wyższość rodzącej się potęgi PSG. Nawet najbardziej utytułowane francuskie marki nie mogły rywalizować z paryżanami, którzy w ciągu pierwszych okienek transferowych pod wodzą nowego prezesa wydali na wzmocnienia ćwierć miliarda.
Poza sezonem 2017/18 kolejne lata w rozgrywkach Ligue 1 były istną monotonią. Poza wystrzałowym Monaco nikt nawet nie zbliżył się do paryżan, którzy na dobre odjechali reszcie stawki. Na przestrzeni całego ligowego sezonu żaden klub po prostu nie jest w stanie sprostać ekipie z Parku Książąt.
Patrząc na liczbę krajowych tytułów oraz rozwój PSG jako światowej marki można by uznać, że projekt Al-Khelaifiego to istny sukces. Wszak liczba sympatyków PSG stale rośnie wprost proporcjonalnie do tytułów zdobywanych przez podopiecznych Tuchela, a napływ fanów tylko zwiększa możliwości finansowe mistrzów Francji.

Ćwierćfinał wart miliarda

Szkopuł w tym, że dominacja Francji czy rekordy sprzedaży koszulek nie były głównym celem Qatar Sports Investments w momencie przejmowania PSG. Oczywiście, że każde trofeum, nawet to najmniej istotne na krajowym podwórku jest cenne, aczkolwiek wszyscy dobrze wiemy, że nie po to wydaje się tak horrendalne kwoty, aby największym sukcesem było wyprzedzenie w tabeli Lyonu czy Lille.
Od klubu, który w ciągu niespełna dekady wydał tak absurdalną sumę pieniędzy trzeba wymagać czegoś więcej. Szczególnie, że pod względem zarobków ze sprzedaży piłkarzy PSG absolutnie nie ma powodów do chwały.
W trakcie ośmiu lat panowania katarskich właścicieli, PSG w żadnym sezonie nie miało dodatniego bilansu transferowego. Najmniejsza różnica między wydatkami, a wpływami ze sprzedaży wyniosła 45 milionów w 2014 roku. Rekordowe okno transferowe pod względem zarobków miało miejsce przed rokiem, gdy PSG za piłkarzy, którzy opuścili stolicę Francji uzyskało 114 milionów. Na wzmocnienia wydano wówczas 217 milionów, zatem trudno mówić o jakimś finansowym sukcesie.
Koszulki z logo marki Jordan oraz nazwiskiem Mbappe czy Neymara mogą bić rekordy sprzedaży, ale nie zmieni to faktu, iż Katarczycy do tego projektu muszą co roku dopłacać kilkadziesiąt, bądź kilkaset milionów. Wszystko po to, aby PSG wreszcie udowodniło swoją siłę także poza granicami Francji, czyli w rozgrywkach europejskich.
Graczy pokroju Neymara czy Mbappe sprowadza się właśnie po to, aby lśnili najmocniej na największych arenach. Przynajmniej w teorii, bo rzeczywistość brutalnie weryfikuje marzenia paryżan, dla których barierą nie do przejścia stała się faza ćwierćfinałowa Ligi Mistrzów.
Pasmo klęsk paryżan na europejskim podwórku powoli staje się niemożliwe do zniesienia dla prezesa klubu. Nasser Al-Khelaifi w dosyć stanowczych słowach podsumował zachowanie gwiazd, które mimo ogromnego potencjału gasną w najważniejszych momentach, wystawiając cały projekt na pośmiewisko.
PSG oraz inna działalność Al-Khelaifiego pokazują, że pieniądze nie są najważniejsze. Można kupić Neymara za 222 mln, Mbappe za 180 mln, ale trofeum Ligi Mistrzów pozostaje bezcenne. Nie można za to nielegalnie wpływać na decyzje dot. wyborów organizatorów imprez sportowych, o co został oskarżony właściciel PSG. Jeśli 45-letni Katarczyk wyciągnął wnioski, to już będzie wiedział, że nie wszystko w sporcie ma swoją cenę.

City Football Group, czyli Manchester City i długo, długo nic

Nieco wcześniej, ponieważ już w 2008 roku do Manchesteru zawitała inna grupa katarskich inwestorów z Mansourem bin Zayedem Al Nahyanem na czele. Po raz kolejny klub ze średniej ligowej półki miał zostać przebudowany w taki sposób, aby dołączyć do ścisłej światowej czołówki.
Nikogo również nie powinno dziwić, że podstawą projektu City Football Group były naturalnie pieniądze. Od momentu przejęcia klubu przez człowieka, który jest członkiem rodziny królewskiej Zjednoczonych Emiratów Arabskich „Obywatele” czuli się na rynku transferowym niczym przeciętny człowiek w supermarkecie, gdy akurat dostał sowitą wypłatę i na wszystko go stać. Koszty nie grały roli.
Manchester City od tego czasu naturalnie wyrósł na jedną z największych potęg Premier League, ale trudno, żeby było inaczej skoro mówimy o klubie, który kupuje każdego na kogo akurat ma ochotę. Pod względem transferów „Obywatele” w kilka lat prześcignęli największe potęgi budowane od podstaw, wydając niemal co roku setki milionów.
Jednak tak, jak w przypadku PSG najważniejszy cel w postaci potwierdzenia dominacji w Europie zawsze się wymyka. Cóż z tego, że City mają najlepszych obrońców, pomocników, trenera etc. skoro w Lidze Mistrzów doznają porażek z ekipami pokroju Monaco czy Tottenhamu, które zostały zbudowane za dniówkę szejka Mansoura.
Manchester City nigdy nie zdobył Ligi Mistrzów, ale i tak można go uznać za sukces zachodnich inwestorów pod względem wyników sportowych. Wszak do katarskiego konsorcjum należy wiele innych marek, które mimo finansowego wsparcia znaczą na futbolowej mapie mało albo bardzo mało.
Wystarczy spojrzeć na liczbę sukcesów osiąganych przez poszczególne drużyny po tym, jak trafiły w ręce CFG. Krótko mówiąc, nie wygląda to zbyt okazale.
Poniżej: Liczba trofeów zdobytych przez wszystkie kluby należące do City Football Group
Liczba trofeów zdobywanych przez kluby City Football Group
Wikipedia
Pozostałe kluby należące do City Football Group doznają prawdziwego zderzenia myśli „pieniądze mogą wszystko” ze sportowy realiami. Szejk Mansour i spółka dwoili się i troili, aby zbudować potęgę np. w MLS, ale ekipa New York City FC mimo posiadania „dream-teamu” nigdy nie doszła nawet do ligowego finału.
Jeszcze gorzej wiedzie się ekipie Yokohama F. Marinos, którą w 2014 roku przejęło CFG. W latach 2003-2004 japoński klub dwa razy z rzędu wygrywał rodzimą ligę. Aczkolwiek katarskie inwestycje na razie nie przyniosły żadnego trofeum.
O ile Nasser Al-Khelaifi powoli traci cierpliwość po kolejnych kompromitacjach, tak szejk Mansour pozostaje spokojny. Dla człowieka, który jest wicepremierem Zjednoczonych Emiratów Arabskich i jednym z najbogatszych ludzi świata, zapewne nie robi różnicy czy w kolejnym roku wyda 100, 200 czy może 500 milionów na zabawę w Football Managera w realnym świecie.
Trzeba będzie jednak uważnie obserwować projekt CFG, ponieważ niewykluczone, że szejka Mansoura mogą w końcu znudzić coroczne inwestycje w Manchester City czy kupno nowych klubów, które mimo wsparcia finansowego niczego nie osiągają.

Kosztowne zachcianki w Maladze

Znacznie mniejszymi pokładami cierpliwości wykazał się szejk Al-Thani, który w 2010 roku kupił Malagę. O tym, jak łatwo Katarczyk zmienia zdanie najszybciej przekonał się ówczesny trener ekipy „Los Boquerones” – Jesualdo Ferreira, który został zatrudniony przez Al-Thaniego, a następnie zwolniony po pierwszych kolejkach.
Jego następcą został Manuel Pellegrini, co było pierwszą oznaką tego, iż Al-Thani planuje zrobić z Malagi wielki klub. O niezwykle poważnych planach nowego właściciela andaluzyjskiej drużyny świadczyły także wzmocnienia przed sezonem 2011/12. „Los Boquerones” wydali w tamtym oknie transferowym najwięcej spośród wszystkich hiszpańskich ekip, a na La Rosaleda trafili naprawdę utalentowani gracze.
Niestety szejk wydał na transfery ponad 60 milionów, a potem…jakby zapomniał o tym, że coś takiego, jak Malaga w ogóle istnieje. Brak zainteresowania klubem przyczynił się do sankcji wymierzonej przez UEFA z powodu braku płacenia pensji zawodnikom oraz podatków. Tak wyglądają problemy bogatych ludzi.
Aby spłacić zaległości trzeba było sprzedać Cazorlę, Isco i innych piłkarzy, którzy zostali sprowadzeni do Andaluzji, aby stać się fundamentem wielkiej Malagi. Niestety po pewnym czasie nie było ani wielkiej Malagi, ani Al-Thaniego w klubie.

Pieniądze to nie wszystko

Patrząc na te wszystkie historie odnoszę wrażenie, że szejkowie, którzy usilnie pompują pieniądze w różnorakie kluby zapominają, iż w świecie piłki metki z cenami mogą mieć zawodnicy, trenerzy, ale nie trofea. Gdy rozpoczyna się spotkanie np. Ligi Mistrzów nie ma znaczenia czy do gry stają zawodnicy, na których wydano 100 milionów czy miliard.
Na początku takich przygód katarscy inwestorzy silnie identyfikują się z klubem, pierwsze sukcesy w postaci awansu w ligowej tabeli zwiększają apetyty, jednak po kilku sezonach coś się wyczerpuje. Katarscy multimiliarderzy albo dostrzegają, że gwiazdy ściągane za setki milionów nie są gwarantem sukcesów, albo po prostu przestają interesować się futbolem.
Malaga zamiast osiągnięcia szczytu spadła do Segunda Division, PSG czy Manchester City mimo hucznych zapowiedzi nie są w stanie nawet osiągnąć finału Ligi Mistrzów. Miliony wydawane na Neymara czy Mbappe zwracają się nie na boisku, a co najwyżej w stadionowych sklepach z koszulkami. Wszak mimo coraz większych szaleństw na rynku transferowym, gdy rozbrzmiewa pierwszy gwizdek do gry staje dwudziestu dwóch ludzi, a nie kilkanaście zer na koncie klubowych właścicieli.
Mateusz Jankowski

Przeczytaj również