"Jak wykorzystać drugą szansę". Podręcznik napisany przez życie Serge’a Gnabry’ego

"Jak wykorzystać drugą szansę". Podręcznik napisany przez życie Serge’a Gnabry’ego
Ververidis Vasilis/shutterstock.com
Znajduje się na drugim etapie kariery, ścieżce, na której chce zostać światowej klasy supergwiazdą. Jego historia mówi o tym, jak ważne jest ufanie młodym piłkarzom, a nie skreślanie ich po jednym, drugim czy dziesiątym złym występie. Oni się później odwdzięczą. Z nawiązką. Oto najnowszy i chyba najbardziej obecnie dobitny przykład „odrodzonego” w świecie futbolu.
Po bezwzględnej młócce w stolicy Wielkiej Brytanii, kiedy drużyna jeszcze wtedy Niko Kovaca przejechała się po Tottenhamie 7:2, uwaga opinii ogniskowała się na jednym człowieku: Serge’u Gnabrym. Błyskotliwy napastnik zanotował cztery trafienia, ale ta wspaniała noc dla niego wykraczała poza samo zdobywanie bramek. Jego krótka kariera już zatoczyła koło.
Dalsza część tekstu pod wideo
Gdy cofniemy się do tego październikowego wieczora 2019 i odświeżymy pomeczowe komentarze na portalach społecznościowych, znajdziemy mnóstwo postów zawierających krytykę trenerów, którzy ignorowali talent piłkarza. Mnóstwo historii o jego intensywnym rozwoju podczas pobytu w Niemczech i oczywiście przynajmniej raz zobaczymy wielokrotnie powielany tweet z podpisem: „North London is red” – „Północny Londyn jest czerwony”. To prztyczek w nos dla fanów Spurs, i oczko puszczone w przeciwległą stronę, do fanów Arsenalu. Chociaż czerwony trykot Serge’a zawierał tym razem bawarskie symbole, a nie popularną złotą armatę.

Okres rozczarowania i niezrozumienia

Talent rozpoznano w Stuttgarcie, gdzie młodziutki czarnoskóry gracz rozpoczynał piłkarskie kroki. W klubie znanym z konsekwentnego zapewniania juniorom odpowiedniej przestrzeni do rozwoju, słusznie uznano, że dadzą mu szansę. Od najmłodszych lat sport był osadzony w Gnabrym. Wybitny zwłaszcza w lekkoatletyce, a w rozmowach z dziennikarzami posunął się nawet do stwierdzenia, że nigdy nie przegrał sprinterskiego biegu. Wybrał piłkę nożną, dyscyplinę uprawianą też przez jego ojca.
Umiejętnościami Serge’a szybko zainteresowali się skauci Arsenalu, postanowili sprowadzić go do Anglii. Podobno piłkarzowi podjęcie decyzji zajęło dziesięć minut. Szybko spakował swoje graty i zameldował gotowość do wylotu. Aklimatyzacja nie powiodła się jednak tak, jak się spodziewał. Pięć lat w drużynie „Kanonierów”, cztery w seniorskim teamie, jedna długotrwała kontuzja i jedno wypożyczenie, do West Bromwich Albion, gdzie łącznie zagrał… 12 minut w Premier League.
Najbardziej zabolała zjadliwa ocena Tony’ego Pulisa, kwestionująca talent, dziś brzmiąca tak bardzo surrealistycznie. „Serge przybył tutaj, by grać, ale dla mnie w tym momencie nie jest na takim poziomie, żeby wychodzić w pierwszym składzie. Pochodzi z piłkarskiej akademii i nie miał wielu okazji do spróbowania ligowej piłki. Czy akademia naprawdę przygotowuje młodych adeptów do tych rozgrywek? Mówimy dziś o poziomie Premier League” – komentował Pulis. Te słowa do dzisiaj odbijają się mu czkawką, jako przykład kompletnie błędnej ewaluacji potencjału.
Oczywiście patrząc wstecz, trener WBA mógł mieć wówczas rację. Przed przenosinami do West Bromwich był drugim najmłodszym debiutantem w Arsenalu, ale udało mu się zaliczyć jedynie 18 występów, a zakończył sezon na sali operacyjnej ze zdewastowanym kolanem. Być może przejście do takiego klubu jak WBA, w tym czasie totalnie zorientowanym na destrukcję, stosującym ostry, wyspiarski styl, nie mogło wyjść na dobre. Po powrocie do „The Gunners” rozpoczął się proces odrodzenia. Ale nie w Londynie, lecz w Rio de Janeiro.

Igrzyska, czyli katharsis

Został późno włączony do kadry Horsta Hrubescha, która leciała na igrzyska olimpijskie w 2016 roku. Ale wykorzystał okazję w dwustu procentach. Zakończył turniej jako najlepszy strzelec, zdobywając sześć goli. Trzy z nich łudząco do siebie podobne: bieg po lewym skrzydle, wysokość pola karnego i strzał prawą nogą po długim słupku. Proste i zabójczo skuteczne. Z Brazylii wyjechał ze srebrnym medalem. Niemców zatrzymali tylko gospodarze z Neymarem, a i tak dopiero po rzutach karnych.
Tego właśnie Gnabry potrzebował. Kilkanaście letnich dni, aby przypomnieć wszystkim o talencie i powodzie, dla którego Arsenal sprowadził go do siebie pięć lat wcześniej. Na Instagramie chwalił go kolega z drużyny Mesut Oezil, a Hrubesch krytykował londyński klub za to, że nie dał mu wiele okazji do sprawdzenia się. „Pokazał wszystkim, co potrafi. Jestem wkurzony, że nie wykazali się wystarczającą wiarą. Teraz mogliście zobaczyć, jak ważnym jest graczem i na jakim poziomie potrafi grać”. Kolejny celny strzał.
Jasnym stało się, że 21-latek musi porzucić prestiż legendarnego zespołu na rzecz dalszego postępu. Aby iść naprzód, zdecydował się na odrzucenie nowej umowy i powrót do ojczyzny. Kolejnym etapem sportowej kariery Gnabry’ego miał być Werder, gdzie przeszedł za 5 milionów euro. Pięć milionów.

W domu najlepiej

W Bremie rozkwitł na dobre. Dołączył do klubu w czasie, gdy działacze marzyli powrócić na europejską scenę po kilku sezonach nierównowagi. Tacy gracze jak Max Kruse i Florian Kainz, wraz z nowym, solidnym nabytkiem, popchnęli „Zielono-białych” do górnej połówki Bundesligi, a Gnabry spokojnie wywalczył pierwszy plac i już w połowie sezonu miał na koncie dziesięć goli. W nagrodę dostał wezwanie do drużyny narodowej, podobno dzięki protekcji Oezila, i jego debiut nie mógł być wspanialszy. Hattrick w wygranym 8-0 meczu z San Marino.
Jednak problemy z kontuzjami dotknęły naszego bohatera również w Werderze. Po przerwie zimowej skrzydłowy znów miał kłopot z kolanem i przeoczył większość z drugiej połowy sezonu. Zrobił jednak wystarczająco dużo, by przekonać ludzi i zakończył kampanię z 11 bramkami w 27 występach we wszystkich rozgrywkach.
Forma była na tyle imponująca, że o piłkarzu przypomniał sobie gigant ligi, wywołując plotki, że początkowo Bayern angażował się we wcześniejszą umowę, aby bezkonfliktowo wyciągnąć go z Bremy. Podróż na Saebener Strasse zakończyła się jednak ostatnim przystankiem do wielkiej sławy w Hoffenheim, gdzie spędził kolejne wypożyczenie.
Tam odnalazł futbol z wielkimi europejskimi aspiracjami, a klub przechodził transformację, gdy żegnał się z Niklasem Suele, Sebastianem Rudym czy Sandro Wagnerem. Ze swoją prędkością i skutecznością Gnabry idealnie odnalazł się w wizji innowacyjnego, młodego trenera Juliana Nagelsmanna, którego o zaledwie osiem lat starszy Serge nazywał „Menschenfaengerem” – co w języku niemieckim oznacza człowieka o cechach pozwalających zainspirować innych, prawdziwego mentora.
Uniwersalność piłkarza. Być może to cieszyło Nagelsmanna najbardziej. Główną rolą pozostawała gra na skrzydle, lecz reprezentant Niemiec nie miał nic przeciwko bieganiu na wahadle czy nawet zajęciu pozycji całkiem wycofanego bocznego, lewego bądź prawego obrońcy. Hoffenheim zajął trzecie miejsce, najlepsze w historii, strzelił w tym sezonie 66 goli, pod tym względem ustępował jedynie Bayernowi. Gnabry na wszystkich frontach „zamieszany” był przy osiemnastu bramkach (10G i 8 A). Zgłosił gotowość do walki w „Die Roten”.

W świetle jupiterów

Kovac, podobnie jak Nagelsmann, również potrafił wykorzystać talenty gracza. Drybling, przyspieszenie na kilku metrach, umiejętność gry obiema nogami. Często zapuszczał się głęboko przed pole karne, aby zainicjować akcję, przedzierając się przez obronę przeciwnika i tworząc sytuacje bądź dla siebie, bądź dla kolegów.
Wcześniej nie mógł osiągnąć pełni swych możliwości. Ciągle brakowało mu siły fizycznej, po długim okresie bez kontuzji, wreszcie nabrał pewności i przekonania do swojego organizmu. Stał się kompletnym graczem. Występ przeciwko Tottenhamowi nabrał znaczenia, zwieńczył cykl, gdy przeszedł od statusu niedocenianego w Anglii, do ekscytującego i niezbędnego w Niemczech. Znów dał o sobie znać w północnym Londynie, tym razem jako bohater.
Czas zabłysnąć nie tylko w Niemczech. Bawarczycy nie wygrali Ligi Mistrzów od siedmiu lat i muszą walczyć o ćwierćfinał z kolejną drużyną ze stolicy Anglii. Na scenie międzynarodowej Gnabry będzie chciał odcisnąć piętno podczas Euro 2020, mając nadzieję, że uda mu się położyć kres upokorzeniu, jakie poniósł jego kraj na mundialu dwa lata temu. Cel? Przywieźć trofeum Henri Delauneya po raz pierwszy od triumfu w 1996 roku, osiągniętego zresztą na angielskich boiskach. Finał tegorocznych mistrzostw odbędzie się, a jakże, w Londynie, na Wembley. Circle of life.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również