Jego atomowe strzały zaprzeczały prawom fizyki. Mikrus z najlepszą lewą nogą w historii futbolu

Jego atomowe strzały zaprzeczały prawom fizyki. Mikrus z najlepszą lewą nogą w historii futbolu
Fabio Diena / shutterstock.com
Mówisz „Roberto Carlos”, myślisz „atomowe strzały” i „wyjątkowa szybkość”. Na palcach maksymalnie dwóch rąk można policzyć piłkarzy, których tak dobrze i tak dokładnie można scharakteryzować w kilku słowach, nie spłaszczając ich dokonań, nie dezawuować ich całego talentu. Gdyby nigdy w futbolu nie wyrósł tego rodzaju zawodnik, trzeba by go po prostu stworzyć.
Obrońcy są przedziwnym gatunkiem. Rozpoczynając przygodę z piłką, prawie nikt nie chce nim być. Niewielu graczy dorasta, wyglądając jak „naturalny” przedstawiciel tej formacji. A boczny obrońca? To w ogóle niebywała hybryda: piłkarza nie dość dobrego, by ciągle atakować i niedostatecznie silnego, by tylko powstrzymywać ataki przeciwnika. To wyjątkowa pozycja, która wynika z ciągłego pragnienia i potrzeby zdobywania bramek, szukania wolnej przestrzeni, ale i domykania jej z tyłu.
Dalsza część tekstu pod wideo
Jeśli tylko wziąć pod uwagę ostatnich kilkadziesiąt lat, to śmiało można powiedzieć, że instytucja bocznych obrońców, jak żadna inna na piłkarskim boisku, nie ewoluowała tak bardzo. A gdy mamy przywołać z pamięci przedstawiciela nowej generacji dynamicznych defensorów biegających po liniach, to jedno nazwisko pojawi się na każdej liście. Chodzi o pewnego skromnego wzrostem piłkarza z przedmieść Sao Paulo.

Przywiązany do LO

Przed narodzinami Roberto Carlosa Garca, jego rodzinna miejscowość słynęła bardziej z produkcji mocnej kawy, aniżeli wysokiej jakości obrońców. Biorąc to pod uwagę, nic dziwnego, że „moc” i „ostrość” stały się cechami, które tak bardzo określały podejście do gry przyjętej przez Brazylijczyka. Dynamiczny lewy defensor stał się gwiazdą na swojej pozycji w latach 90. i dwutysięcznych. Ale bynajmniej nie ta „ostrość” charakteryzowała go najbardziej.
Jako dziecko pracował w fabryce włókienniczej, jednocześnie wykazując wyraźną skłonność do rzucenia tego wszystkiego w diabły, zabrania swojej ulubionej piłki „biedronówki” i ruszenia w świat. Jego niewielka postura nigdy nie stawała na przeszkodzie w rozwoju futbolowych umiejętności. Znana sprawa u wszystkich „maluczkich”. Nadrabiał nieustępliwością, wytrzymałością, niebanalnym przyspieszeniem, pazernością i, oczywiście, wolą walki. Gryzieniem po łydkach, wsadzaniem łokci pod żebro przy niemal każdym starciu. Wykorzystywał w stu procentach wszystko, co dał mu Bóg.
Zanim wyleciał do Europy, musiał nieco „otrzaskać się” w ojczyźnie. Dwa sezony spędzone w Palmeiras zakończył z dwoma tytułami. Już sam fakt występów w młodym wieku w pierwszym zespole podwójnego mistrza Brazylii sprawił, że szybko dostrzeżono go po drugiej stronie globu. Jeden rok w Interze nie był jakiś szczególnie godny uwagi, no może prócz świetnego startu i gola w debiucie z Vicenzą.
Gola z rzutu wolnego, jednego z tych, za które wkrótce pokochał go cały świat. Piłka wydaje się nie wirować, po prostu raz się wznosi, a raz opada, niepokojąc oczekującego na interwencję bramkarza, po czym prawie rozrywa siatkę. To futbolowy odpowiedni knockdownu i aż dziw, że do tej pory nikt nie opatentował „młotka” w nodze Carlosa, nie nazwano tego typu strzałów jego imieniem.

„Gol Imposible”

Po zaledwie jednym sezonie przeprowadził się do Madrytu. Jak mówi, „zastanawiał się nad tym tylko 10 minut”. Roy Hodgson, ówczesny trener „Interistich”, widział go na skrzydle, tymczasem Brazylijczyk nalegał, by wystawiać go na swojej ulubionej pozycji. Zwłaszcza, że zbliżał się turniej Copa America, a obrońca nie chciał się przygotowywać do priorytetowych dla Brazylijczyków zawodów, będąc rzucanym po całym boisku. Bez sukcesu. Do przeprowadzki namówił go prezes Realu Lorenzo Sanz.
- Kiedy wylądowałem w Madrycie, nie pojechałem na Santiago Bernabeu, na najbardziej majestatyczny stadion w Europie. Nie. Poszedłem z kilkoma ludźmi z hiszpańskiej gazety na Plaza de Cibeles - opowiada w swym felietonie dla „The Players Tribune”. To wyjątkowe miejsce dla każdego kibica Realu Madryt, miejsce celebracji każdego tytułu. Wystarczyło mu kilkadziesiąt minut, by zakochać się w atmosferze miasta. Od tego czasu został „de aqui”, tutejszym.
Jego dokonania w koszulce „Los Blancos” były nie do złamania w czasach, gdy świat jeszcze nie słyszał o Cristiano Ronaldo i Messim, a rekordów nie biło się każdego dnia. Gole? Strzelił ich kilkadziesiąt, w tym niektóre nie do powtórzenia, jak ten przeciwko Teneryfie w Pucharze Króla. Prawie z zerowego kąta, w połowie drogi od pola karnego do narożnej chorągiewki, jeszcze lewą nogą, teoretycznie użytej do odchodzącej piłki. A jednak siadło. I nikt nie wie, w jaki sposób, choć kilka miesięcy wcześniej zrobił coś podobnego, coś, przed czym nie da się przejść obojętnie.
Gdy pytasz Roberto Carlosa o najpiękniejsze trafienie w karierze, ten bez wahania odpowie „1997. Francja - Brazylia”. Rok przed mundialową katastrofą, przed najgorszym momentem w karierze nie tylko jego, ale też całej kadry Brazylii. To dopiero miało nadejść, tymczasem nad Sekwaną szykowano się do Mistrzostw Świata, a taką próbą generalną miał być pokazowy „Tournoi de France” z udziałem gospodarzy, aktualnych czempionów z Brazylii oraz Włochów i Anglików. Turniej zapamiętano tylko z jednego powodu.

„Banana shot”

To gol, którego mógł strzelić tylko on. W 20. minucie na ok. trzydziestym metrze faulowany był Romario. Daleko do bramki. Dośrodkowanie? Może szybkie wznowienie i próba zawiązanie kolejnej akcji? Tak pewnie by było, gdyby na boisku nie przebywał Roberto Carlos. Francuzi stworzyli czteroosobowy mur, stojący w „prostokącie” Fabien Barthez nerwowo jeszcze przesuwał poszczególnych graczy. W tym samym czasie piłkarz z numerem 6 w kanarkowej koszulce odmierzył małymi kroczkami rozbieg. O czym myślał?
- Zawsze będę pamiętać bandy reklamowe za bramką. Dążyłem do tego, aby piłka miała lecieć w kierunku literki „A” w słowie „LA POSTE”, a później, żeby odkręciła do słupka. Kiedy uderzyłem, szybko dotarło do mnie, że bardzo przesadziłem - przywoływał ten moment. Chłopak od podawania piłek, który stał 5 metrów od celu, aż uchylił się, myśląc, że pocisk leci prosto na niego. - Powinien mieć więcej zaufania do mnie! - śmieje się dzisiaj strzelec. Bramkarz z kolei to powietrzne zjawisko obserwował w bezruchu. Zdębiał. Mur właściwie nie posłużył do niczego. Futbolówka ominęła stojącego najbardziej od zewnątrz Didiera Deschampsa o dobrych kilka długości ciała.
Zatoczyła absurdalnie szeroki łuk i wpadła, uprzednio odbijając się od słupka. Najpiękniejszy gol z rzutu wolnego w historii.
Antoine może powiedzieć „byłem tam”, siedział na trybunie Jean-Bouin, na prostej stadionu należącego do zespołu z Lyonu. W milczeniu obserwował to, co za chwilę się wydarzy.
- Widzisz tego małego faceta, który cofa się do koła na środku boiska i po prostu wiesz, że zaraz coś się stanie. A później… wokół mnie zapadła cisza, ludzie złapali się za głowy, podczas gdy ja i moi przyjaciele spojrzeliśmy po sobie zamurowani. Wynik nie miał znaczenia (skończyło się na remisie 1:1 - przyp. aut.), ponieważ opuszczając obiekt rozmawialiśmy tylko o tym. Mówisz sobie, że byłeś świadkiem czegoś historycznego. Widziałem coś, co odróżnia niedzielnego piłkarza od wielkiego sportowca - opowiadał na jednym tchu.
To „coś” przeciwstawiało się fizyce i nadal, po tylu latach, robi wrażenie na naukowcach. Gol stał się katalizatorem wielu badań i analiz dotyczących aerodynamiki piłki tego dnia na Stade de Gerland. Opisano, że w ciągu tych niespełna dwóch sekundach zaistniał tzw. Efekt Magnusa, trajektoria piłki mogła znacznie odbiegać od wzoru, pod warunkiem, że strzał oddano z wystarczająco dużej odległości przy odpowiedniej sile. - Moc trafienia, punkt kopnięcia piłki, odległość od bramki, wszystkie te czynniki nałożone na siebie przyjmują tak niepowtarzalny fenomen, że śmiało można mówić o „futbolowym cudzie - czytamy w raporcie opracowanym przez fizyków z Sao Paolo.
Nicolas Ouedec widział tę scenę z ławki rezerwowych. - Po kilku chwilach zastanawiasz się, skąd się to wzięło. Roberto wyglądał na bardzo spokojnego, jakby takie strzały wychodziły mu już wcześniej na treningach („Próbowałem, ale nigdy nie udało mi się tego powtórzyć”). Na stadionie zapadła wielka cisza. Po meczu doszliśmy wszyscy wspólnie do wniosku, że takie rzeczy powinniśmy podziwiać i oklaskiwać. Są gole, które pozostają na wieczność - stwierdził.
Tak jak i piłkarze, pozostający w naszych głowach na wiele lat. Będący wizytówką dla swego pokolenia. Jego można wpisać do dwóch osobnych rubryk: Roberto Carlos i armata w lewej nodze.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również