Klub kokosa na Camp Nou. Barcelońsko-barcelońska wojna zarządu z zawodnikami

Klub kokosa na Camp Nou. Barcelońsko-barcelońska wojna zarządu z zawodnikami
Christian Bertrand/Shutterstock
FC Barcelona to w ostatnich latach prawdziwy klub paradoksów, sprzeczności. Pod względem sportowym, mimo kilku znaczących wpadek, Katalończycy nadal utrzymują się w światowej czołówce. Patrząc jednak na kwestie wizerunkowe, “Blaugrana” wypada bardzo, ale to bardzo blado na tle pozostałych drużyn. Mało która ekipa jest zmuszona zmagać się z taką mnogością różnorakich kontrowersji, wewnętrznych konfliktów i afer. A dziś wybuchła kolejna.
Od kilku dni hiszpańskie media sportowe prześcigały się w przekazywaniu informacji na temat potencjalnej niechęci piłkarzy Barcelony do zrzeczenia się części swojej pensji. Pozostałe sekcje katalońskiego klubu, z koszykówką czy futsalem na czele, prędko poszły po rozum do głowy i zrezygnowały z większości swoich tygodniówek.
Dalsza część tekstu pod wideo
Dziennik “AS” punktował podopiecznych Quique Setiena, zwracając uwagę na to, że Ante Tomić czy Victor Tomas ogłosili informacje w imieniu swoich kolegów z drużyn o zrzeczeniu się swoich zarobków. Dopiero przed kilkoma godzinami Leo Messi również zabrał głos, publikując post na instagramie o rezygnacji z 70% wynagrodzenia oraz dofinansowaniu klubu, aby ten mógł wypłacać całość pensji pozostałym pracownikom. Post Argentyńczyka przekazali dalej niemal wszyscy zawodnicy, demonstrując jednogłośność szatni.
Tym, co musiało najmocniej przykuć uwagę było jednak zdanie, które stanowiło jasne przesłanie skierowane w stronę zarządu klubu: - Nie przestaje zaskakiwać nas to, że z wewnątrz klubu ktoś próbuje zwiększyć ciążącą na nas presję - napisał w oświadczeniu 32-letni Argentyńczyk. Takie słowa z ust kapitana i żywej legendy Barcelony to klarowny dowód na chłód panujący w relacjach zawodników z włodarzami. Zwłaszcza, że “La Pulga” nie po raz pierwszy wyraża niechęć wobec działań Josepa Marii Bartomeu i jego świty.

Otwarta wojna

Konflikt między zarządem Barcelony, a szatnią kierowaną przez Leo Messiego, ujrzał światło dzienne przed kilkoma miesiącami. Zapalnikiem całego zdarzenia był głośny wywiad udzielony przez dyrektora sportowego “Dumy Katalonii”, Erica Abidala. Były lewy defensor klubu z Camp Nou tłumaczył pożegnanie się z Ernesto Valverde w dosyć niecodzienny sposób.
- Patrzyliśmy na taktykę czy też pracę zawodników, którzy dostawali mniej szans. Wielu było niezadowolonych z powodu panującej sytuacji. Pracowali na treningach mniej, niż powinni. Pojawił się problem z wewnętrzną komunikacją. Relacje trener-szatnia pozostawały dobre, ale były małe rzeczy, które jako były piłkarz wyczuwałem - opowiadał Francuz po zwolnieniu “Txingurriego” i zatrudnieniu Quique Setiena.
Tego typu słowa z ust człowieka pełniącego tak ważną funkcję w zarządzie wywołały prawdziwą burzę w mediach oraz w samej szatni katalońskiego klubu. Z wypowiedzi Abidala wynikało, że lenistwo, apatia i buńczuczność piłkarzy Barcelony doprowadziła do konieczności roszad na ławce trenera.
Całej sprawy nie omieszkał skomentować Leo Messi, który naturalnie stanął w obronie swoich kolegów. Kapitan “Dumy Katalonii” opublikował post, w którym padły kolejne znaczące słowa:
- My, piłkarze, jako pierwsi widzimy, gdy robimy coś źle i jako pierwsi chcemy to poprawić. ci, którzy zarządzają pionem sportowym klubu, również muszą wziąć odpowiedzialność za to, co robią. Kiedy ktoś decyduje się mówić o słabej grze piłkarzy, niech poda nazwiska. W innym wypadku niszczy wizerunek wszystkich - komentowała barcelońska “dziesiątka”. Nad Camp Nou zebrały się czarne chmury, a atmosfera wokół klubu była tak gęsta, że można by ją ciąć tasakiem.

Amatorszczyzna

Wydawało się, że po tak ostrej krytyce ze strony Messiego, Abidal będzie musiał zapłacić swoją głową, ale wszystko rozeszło się po kościach. Chociaż nie powinno, ponieważ działania Francuza w roli dyrektora sportowego nie zasługują nawet na ocenę dopuszczającą. Sposób budowania kadry przez dyrekcję sportową to żart i z perspektywy sympatyków Barcelony raczej niezbyt zabawny.
Wystarczy spojrzeć na zimowe okienko transferowe w wykonaniu “Blaugrany”, aby dojrzeć galopującą niekompetencję jej włodarzy. Styczeń to dla większości klubów czas na drobne korekty w składzie, uzupełnienie ewentualnych luk czy sprowadzenie rezerwowych na zapas. Tymczasem pion sportowy Barcelony postanowił do granic możliwości uszczuplić kadrę, którą miał kierować nowy trener.
Mimo przewlekłych kontuzji Luisa Suareza oraz Ousmane’a Dembele, zdecydowano się na sprzedaż obiecującego Carlesa Pereza. O skali braku rozwagi przy podejmowaniu tej decyzji najlepiej świadczy fakt, że już po kilku tygodniach Barcelona musiała dokonać panicznego zakupu Martina Braithwaite’a. Sprowadzenia Duńczyka okazało się koniecznością, ponieważ w pewnym momencie Quique Setien dysponował zaledwie trzema napastnikami, z czego jednym był 17-letni Ansu Fati.
W momencie podpisywania kontraktu przez 61-letniego trenera, w samolocie do Gelsenkirchen znajdował się Jean-Clair Todibo, którego oddano na wypożyczenie do Schalke. Setien nie miał możliwości zweryfikowania przydatności Francuza na choćby jednym treningu.
Podobny manewr zastosowano w przypadku Carlesa Aleni, którego odesłano na półroczne wypożyczenie do Betisu. Ta transakcja również została uzgodniona bez zgody Setiena. Tak jakby nowy trener nie mógł mieć wpływu na wygląd kadry, którą przecież będzie kierować. Środek pola Barcelony nie należy do jej najmocniejszych punktów, a Quique potrafi przecież odpowiednio wykorzystać zwrotnych lewonożnych pomocników z inklinacjami ofensywnymi. Niestety, Alena nie mógł zostać nowym Fabianem Ruizem czy Giovannim Lo Celso, ponieważ Abidal i spółka oddelegowali go na Benito Villamarin.

“Cirkus, skandaloza”

Słynne słowa Nenada Bjelicy idealnie podsumowują działania zarządu Barcelony, którymi kieruje główny winowajca, Josep Maria Bartomeu. Obecny prezydent katalońskiego klubu popełnił w trakcie swojej kadencji multum gaf, ale ta największa wyszła na jaw dopiero kilka tygodni temu.
Przypomnijmy: rozgłośnia radiowa Cadena SER podała informację o tym, że Bartomeu z klubowych pieniędzy opłacał… farmę internetowych trolli, którzy mieli za zadanie atakować piłkarzy Barcelony oraz katalońskie ugrupowania niepodległościowe. Ofiarami cybernetycznych oprawców padli m.in Gerard Pique oraz Leo Messi. Prowadzono także kampanię wymierzoną przeciwko kandydaturze Victora Fonta (rywala Bartomeu) na prezydenta “Blaugrany”.
Bartomeu oczywiście wszystkiego się wyparł, ale w tym wypadku same nasuwają się słowa wypowiedziane w filmie Młode Wilki.
- Nigdy do niczego się nie przyznawaj, złapią cię pijanego w samochodzie, to mów, że nie piłeś, znajdą ci dolary w kieszeni, to mów, że to pożyczone spodnie, a jak cię złapią na kradzieży za rękę, to mów, że to nie twoja ręka. Nigdy się nie przyznawaj.
Najciekawsze w zamieszaniu na linii zarząd-szatnia jest to, że piłkarze nie mogą pod żadnym pozorem narzekać na kwestie finansowe. Według raportu KPMG Football Benchmark Barcelona jako jedyna piłkarska drużyna na świecie przeznacza na opłacanie pensji ponad 500 mln euro. Konkretnie 562 mln. Dla porównania, drugie w zestawieniu PSG rocznie wydaje na tygodniówki… 332 miliony. To po prostu przepaść.
Wygląda na to, że Josep Maria Bartomeu pragnie za wszelką cenę udobruchać piłkarzy, którzy jednak nie boją się otwarcie sprzeciwiać działaniom zarządu. Astronomicznie wysokie pensje nie są w stanie zamknąć oczu Messiemu i pozostałym graczom. Topór wojenny nie jest nawet bliski zakopania.
Pozostaje jedynie współczuć następcy Bartomeu, który stanie przed wymagającym zadaniem poprawy relacji na linii szatnia-zarząd. Do czasu wyborów prezydenckich, w klubie z Camp Nou nie ma co liczyć na jakiekolwiek ocieplenie kontaktów, których temperatura obecnie oscyluje w granicach zera absolutnego. Bartomeu zastał Barcelonę murowaną, a zostawił… i w tym momencie każdy dobrze wie, jakie słowo powinno paść.
Mateusz Jankowski

Przeczytaj również