Liverpool FC Kloppa jest niesamowity, ale nie najlepszy w historii Premier League. Wyżej cenimy "Invincibles"

Liverpool Kloppa jest niesamowity, ale nie najlepszy w historii Premier League. Wyżej cenimy "Invincibles"
MDI / Shutterstock.com
Futbol to w gruncie rzeczy zabawa dla sentymentalnych chłopaków. Lubiących sobie powspominać, przywoływać lepsze czasy, bo „teraz to nie ma czasów”, a nader wszystko porównywać „tamtych” i „obecnych”. Na Wyspach nie ustaje dyskusja na temat tego, która drużyna powinna się szczycić tytułem tej najlepszej w historii Premier League. Na liście same tuzy: United ’99, Arsenal ’04 oraz Liverpool ’20. Trudny wybór.
Złote trofeum Premier League. Wyjątkowe. Niepowtarzalne. Oznaczające nie tylko triumf w prawdopodobnie najtrudniejszych rozgrywkach piłkarskich na świecie, ale też wykonanie tego w sposób cokolwiek unikalny. Bez porażki. Uczyniwszy to podczas sezonu 2003/04 „Invincibles” Wengera zostali nagrodzeni czymś pięknym, co stoi sobie godnie w gablotce na Emirates.
Dalsza część tekstu pod wideo

Stary mistrz vs nowy

Do czasu, gdy w ostatni dzień lutego Watford przeprowadziło walec po Liverpoolu na Vicarage Road, wydawało się, że władze ligi będą musieli wykuć kolejną replikę złotego trofeum i wysłać go na koniec kampanii na Anfield do Juergena Kloppa i jego zawodników. Ale chociaż Liverpool wciąż jest na dobrej drodze do pobicia wszelkiej maści rekordów (najwięcej punktów, zwycięstw, największa różnica pomiędzy drugą drużyną), to jednak już na pewno nie dołączy do Arsenalu na liście tych najlepszych z najlepszych.
Co prawda upływ czasu nie zmniejszył skali wyczynu londyńczyków, ale dominacja „The Reds” w tej kampanii sprawiła, że sposób, w jaki chłopcy Wengera wzięli ligę szesnaście lat temu, w powszechnej opinii doprowadził do rewizji prawdziwej jakości ich sukcesu. Argumentuje się bowiem, że liczba remisów (12) wskazuje, że Liverpool to sumarycznie drużyna lepsza, bardziej destrukcyjna, dominująca nad rywalami i że Arsenal chętniej wtedy zadowalał się jednym punktem za remis, a współczesna ekipa “The Reds” naciskała w dążeniu do zgarnięcia całej puli.
Już w tym sezonie piłkarze Kloppa wygrali trzynaście meczów ligowych różnicą jednego gola, osiem z tych wiktorii przyniosło bramki strzelone w ostatnich dwudziestu minutach. Liverpool przyciskał do ściany, podczas gdy nastawienie Arsenalu znane było z tego, że brali to, co pewne. W tych 12 remisach w sezonie 2003/04 Arsenal nie strzelił gola po tym, jak na stoperze wybiła sześćdziesiąta minuta, co oznacza, że po prostu nie podejmowali ryzyka, które okazało się tak ważne dla Liverpoolu w tym roku. No tak, za to ani razu nie przegrali. A ten pragmatyzm oznacza, że mają złote trofeum, nieosiągalne na razie dla nikogo innego.

„To prawie niemożliwe”

„Kanonierzy” od tamtego czasu nawet nie zdobyli mistrzostwa, a ich nieudana misja stworzenia zespołu w oparciu o spuściznę „The Invincibles” prawdopodobnie sprawiła, że coraz częściej opinia publiczna dewaluuje zespół w debatach na temat najlepszych drużyn w historii Premier League.
Problem z porównywaniem siły kadr z różnych epok polega na tym, że gracze w dzisiejszych czasach są traktowani z większym szacunkiem tylko dlatego, że niedługo ich kariery się skończą, a wspomnienia o ich grze zanikną. Minęło 16 lat, odkąd Wenger i spółka rozegrała niezwyciężony sezon, a od tamtej pory liga była świadkiem pojawienia się innych świetnych drużyn: ultraskutecznej Chelsea za pierwszej kadencji Jose Mourinho, super zorganizowanej City pod taktycznym geniuszem Pepa Guardioli czy Manchesteru United wygrywającego na trzech wymagających frontach w 1999 roku.
Od wspaniałych wyczynów „Czerwonych Diabłów” minęło już ponad dwadzieścia lat i z perspektywy jakiegokolwiek angielskiego klubu, sukces wygląda na nie do powtórzenia. Coś o tym wie współtwórca tamtej paczki, obecny trener United. - Chcielibyśmy doznać tego samego, ale to piekielnie trudne zadanie. Właściwie prawie niemożliwe. W 1999 roku byliśmy my i Arsenal, a trochę się w Anglii zmieniło. Doszło więcej lepszych firm - przyznał w wywiadzie Ole Gunnar Solskjaer.
Po porażce z Watfordem „The Reds” nadal mogli zrobić to, co United, lecz na ich nieszczęście wszystko zawaliło się w ciągu kilkunastu dni. Wystarczył mały kryzys, odprężenie, być może Klopp nie potrafił dostatecznie utrzymać drużyny w ryzach. I pyk. Klęska z wyraźnie lepszą Chelsea i pechowy, może nawet nie do końca zasłużony koniec przygody z Ligą Mistrzów, po tym jak odbili się od watahy wilków Simeone.
Projekt nie stracił zęba czy dwóch. Te ciosy złamały mu szczękę i trudno przypuszczać, by w nowym sezonie piłkarze Liverpoolu z równym zapałem ruszyli do odbudowania serii. Coś się kończy, ale czy coś się zacznie?

Dream Team z Highbury

Cóż, osobiście wyżej cenię to, co zrobił Wenger. Cenię sobie też indywidualności. Jens Lehmann nie mógł mieć takiego samego globalnego statusu jak Peter Schmeichel, Petr Cech czy Alisson Becker, ale nadal był ogromną postacią w bramce dla Arsenalu, miał klasę, furę szczęścia i zmysł. Z tyłu Lauren, Sol Campbell, Kolo Toure i Ashley Cole - niesamowite jednostki. Obrona straciła tylko 26 goli przez cały sezon. Mieli też Patricka Vieirę w środku pomocy, gracza u szczytu formy wraz z niedocenionym mimo wszystko Gilberto Silvą, który uzupełniał pomoc z Frieddiem Ljungbergiem i Robertem Piresem. Cała czwórka podzieliła się 18 golami na przestrzeni całego sezonu.
Z przodu sama śmietanka. Dennis Bergkamp siedzący na ogonie Thierry’ego Henry - jeden z najsilniejszych ofensywnych duetów wszech czasów, nawet jeśli liczbowo mógł odstawać od bombowców z Manchesteru: Andy’ego Cole’a i Dwighta Yorke’a. Mimo upływu lat, skład „Kanonierów” wymienia się jednym tchem z uwzględnieniem najbardziej charakterystycznych cech. To świadczy o historycznym fenomenie zespołu.
Wielu się pewnie nie zgodzi, być może pochwała tamtego Arsenalu przegrywa z suchymi faktami i cyferkami. Oczywiście nie wygrał Ligi Mistrzów, nie świecił tak jasnym światłem na europejskich arenach. Mimo wszystko ciułanie punktów w fazie grupowej Champions League, a później prześlizgiwanie się po kolejnych rundach, z całym szacunkiem, nie ma nic wspólnego z graniem tydzień, w tydzień, czasem dwa razy w tygodniu, przez 38 kolejek, w trudnej lidze pełnej fizyczności i utrzymaniem sytuacji, że przeciwnik za każdym razem strzela o jednego gola mniej niż ty.
To drużyna, która potrafiła zdmuchnąć przeciwników z szybkością i potężną siłą, ale także nigdy nie została pokonana w fizycznym, bezpośrednim starciu, co udowodniła postawą przeciwko Manchesterowi United we wrześniu 2003 roku. Oni nie mogli wygrać tylu meczów, co Liverpool „Kloppo”, ani zdobyć tylu punktów, ile City Guardioli przez ostatnie dwa sezony, to nie znaczy natomiast, że powinniśmy zapominać o ich świetności. W końcu to złote trofeum z jakiegoś powodu jest wyjątkowe.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również