Liverpool FC. Trent Alexander-Arnold karierę wygrał w szkolnej loterii. Teraz zmierza po upragniony tytuł

Karierę wygrał w szkolnej loterii. To koniec Schwarzeneggera, nadchodzi potężniejszy Arnold
Vlad1988 / Shutterstock.com
W Boxing Day stadion King Power ugościł nowo koronowanego Klubowego Mistrza Świata. Jedno z głośniejszych miejsc w Wielkiej Brytanii nie przestraszyło liverpoolskiego monsunu, idącego jak taran, od zwycięstwa do zwycięstwa. Ale ten mecz, toczący się w kosmicznym, zupełnie nieświątecznym tempie był przede wszystkim recitalem jednego aktora.
Nie pierwszym i na pewno nie ostatnim. Mowa o 21-letnim piłkarzu na nowo definiującym rolę bocznego obrońcy tworząc tym samym coś nowego i ekscytującego w futbolu. To opowieść o prostym chłopaku z dzielnicy West Derby. Wybranym przez nas najlepszym piłkarzem grudnia.
Dalsza część tekstu pod wideo
Akcja filmu o talencie piłkarskim rozpoczęła się, gdy dzieciak o imieniu Trent miał tylko sześć lat. Wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej, gdyby nie zwykły fuks, fart, uśmiech losu. Zwał jak zwał. Faktem jest, że ludzie z akademii Liverpoolu szukali chłopców, którzy chcieliby dołączyć do letniego obozu treningowego. Z zaproszeniami trafili do szkoły podstawowej St. Matthew, gdzie uczęszczał nieśmiały i bardzo poważny jak na swój wiek chłopak.
Problem polegał na tym, że miejsc było siedem, a chętnych kilkudziesięciu. Traf chciał, że z puszki wylosowano karteczkę z nazwiskiem Alexander-Arnold. Od tamtego czasu niemal codziennie zakładał czerwoną koszulkę ze złotą mityczną kreaturą, połączeniem kormorana i orła.

Pierwsze kroki

Nie miał jasno przypisanej pozycji na boisku. Grał po prostu wszędzie. Na początku ganiał po skrzydłach, a w tzw. „niedzielnej lidze”, rozgrywał jako środkowy pomocnik, biegał po całej murawie, dryblował, strzelał gole i bronił dostępu do swojej bramki. W wieku 12-13 lat przeszedł na środek obrony, a dwa lata później przesunięto go nieco wyżej, na „szóstkę”. Dopiero przed osiągnięciem pełnoletności zdecydował (on, nie trenerzy) o tym, że będzie prawym obrońcą.
Dlaczego akurat to miejsce? TAA sam przyznał, że poszedł nieco na skróty. Będąc w klubie tyle lat, znał od podszewki strukturę LFC, głębię składu i talenty poszczególnych piłkarzy. Nad młodym graczem zdecydowanie górowała ambicja, dlatego chciał jak najszybciej znaleźć się w seniorskiej ekipie „The Reds”.
W młodzieżowych drużynach Liverpoolu brakowało prawych obrońców, którzy weszliby do pierwszej jedenastki rozwalając drzwi klubowej szatni. Jon Flanagan, Nathaniel Clyne i Connor Randall – to przecież nie konkurencja, której nie można pokonać.
Pierwszą szansę otrzymał w 2016 roku, w meczu Pucharu Ligi przeciwko Tottenhamowi. Nie spodziewał się miejsca na placu.
Byłem zaskoczony i nawet trochę kwestionowałem decyzję trenera, powątpiewałem, czy jestem na to gotowy. Nie grałem do tej pory przed wielką publicznością, a jeszcze specjalnie na to spotkanie przyjechała moja rodzina – wspomina w wywiadach Trent.
Starał się zrobić wrażenie, 70 minut wystarczyło, żeby trenerzy kiwali głowami z aprobatą. Kilka bardzo fajnych zagrań, dobre poruszanie się, no i coś ekstra: zdewastował bardziej doświadczonego Bena Daviesa. Za faul na nim o mało nie otrzymał czerwonej kartki.

Teatr Marzeń, gol jak ze snu

Prawdziwy chrzest ognia przeszedł w swoim oficjalnym debiucie w Premier League. Old Trafford. Co za miejsce! Również nie spodziewał się gry. Na trzy godziny przed rozpoczęciem meczu kolejki, w formularzu jeszcze widniało nazwisko Clyne’a.
Jesteś gotowy? – zapytał kierownik zespołu. 18-latek nie miał wyjścia.
Później dowiedział się, że nieprzypadkowo został poinformowany tak późno. Nie miał wówczas czasu na stres, na martwienie się, przemyślenia. Po prostu z marszu rozpoczął procedury. Wyjazd z hotelu, szybka odprawa, rozgrzewka, mecz. Dobry mecz, nieszczęśliwie zremisowany w ostatnich minutach.
Po debiucie, kolejną rzeczą, o jakiej myślisz, jest oczywiście zdobycie pierwszego gola dla klubu. Kolejne spełnienie marzeń. Ciepły, upalny wręcz wieczór we wsi Steinsfurt nieopodal Hoffenheim. Liga Mistrzów.
Nie da się zapomnieć tego rzutu wolnego. Pamiętam, że Hendo (Jordan Henderson) odepchnął Alberto (Moreno) mówiąc mu: młodemu dziś siedzi! Myślę, że dużo do powiedzenia miał wtedy też trener. Coutinho wówczas nie grał, więc każdy mógł strzelić ze stojącej piłki. Wcześniej uczestniczyłem w wielu treningach z Emre Canem, Coutinho i Ginim (Wijnaldumem). Wiele się od nich nauczyłem – mówił.
Duża klasa. Gol trudny do powtórzenia.
Co by nie mówić, futbol to nie tylko świętowanie – trzeba stanąć naprzeciwko i zmierzyć się z porażką. Ta najbardziej dotkliwa przyszła w Kijowie. W finale Ligi Mistrzów przeciwko Realowi Madryt. Trent przyznaje, że jako zespół niewiele dało się więcej zrobić. Że prawdopodobnie nie zasłużyli na wygraną.
Ciągle się uczyliśmy. Gdy straciliśmy trzecią bramkę, nie mogliśmy nawet zdobyć piłki, stworzyć jakiejkolwiek sytuacji. Nauczyliśmy się tego. W ciągu ostatniego sezonu opracowaliśmy sztukę oglądania gier i wypracowania wyników – stwierdził w rozmowie z dziennikarzami.
I łatwo to zauważyć. Nie widać już tych szalonych rezultatów, jak w ówczesnych półfinałach z Romą (5-2 i 2-4). W grze Liverpoolu zawitała dojrzałość, większa kontrola, częściej kończą spotkania z czystym kontem.
Oczywiście byłoby miło mieć na koncie dwie Ligi Mistrzów, ale na razie potrafię się zadowolić jednym tytułem – stwierdził Anglik.

Ten róg

Możliwa, a nawet bliska pewności jest hipoteza, że Trent nie wzniósłby tego jednego pucharu, gdyby… No, właśnie, gdyby nie „ten rzut rożny”. Po 0-3 na Camp Nou wiara w odwrócenie stanu dwumeczu była praktycznie żadna. Ale też wydawało się, że nie ma się niczego do stracenia. W końcu to żaden wstyd przegrać z prawdopodobnie najsilniejszą drużyną na świecie.
W rewanżu po golu Origiego włączyła się nadzieja. Pomyśleliśmy – spokojnie, fajnie, że coś wpadło, kontynuujmy – przypomina sobie TAA. Potem wpadła druga i trzecia.
Nastał, jak to określił Klopp – „genialny moment”.
Plan? Jaki plan? Kiedy ustawiałem sobie piłkę i odszedłem od niej, żeby zrobić miejsce do podbiegnięcia, kątem oka zauważyłem świetnie ustawionego Origiego. I coś jeszcze. Nikt nie interesował się piłką. Ani Origi, ani piłkarze Barcelony. Wszyscy byli jakby odłączeni. Ich bramkarz wszedł w głąb pola karnego, krzyczał na kogoś. Pomyślałem: po prostu to zrobię. Miałem tylko nadzieję, że Divock to zobaczy. Nawet nie krzyknąłem. Kopnąłem i miałem nadzieję.
Kopnął, a dwie sekundy później Anfield przeżyło najwspanialszą chwilę w historii tej budowli.

Jedyny w swoim rodzaju

Spodziewajcie się więc więcej szalonych pomysłów ze strony Arnolda. Facet dojrzał szybciej niż cały zespół. Niektórzy, którzy lubią szukać dziury w całym, wskażą w jego stylu gry luki, sporadyczne dziury wytwarzane przez niego w defensywie, ale pomijają najczęściej atuty wzniecające w Liverpoolu ogień.
Tam panuje optymizm, uczucie, że zespół może przesuwać się, aby pokonać swoje słabości mocnymi stronami. Na Anfield nie ma może najlepszej na świecie „dziewiątki”, nie ma też światowej klasy defensywnego pomocnika (nawiasem mówiąc – nie potrzebują go), ani topowego playmakera. Ale na prawej stronie wzdłuż całego boiska biega dla jednych najlepszy zawodnik na tej pozycji, dla pozostałych przynajmniej Top3 na całej planecie.
Nikt inny nie kopie futbolówki w ten sam sposób, z taką samą precyzją, z taką samą miarką w stopie. Jego krosy są jak strzały. Strzały są jak podania. A rogi – jak rzuty wolne.
Gdyby istniało jedno trofeum, które oznaczałoby najwięcej dla fanów Liverpoolu, to tylko ten wielki puchar za mistrzostwo w Premier League. To coś, co wszyscy desperacko pragniemy osiągnąć – opowiada TAA.
Wie, że ma go na wyciągnięcie ręki. A gdy wreszcie to zrobi, będzie mógł ponownie stanąć przed muralem przedstawiającym jego wizerunek i powtórzyć to, co jest na nim napisane.
„Jestem po prostu normalnym gościem z Liverpoolu, którego marzenia właśnie się spełniły”.
***
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również