Najlepsze i najgorsze drużyny mijającego sezonu. Wśród rozczarowań zarówno Real Madryt, jak i FC Barcelona

Najlepsze i najgorsze drużyny mijającego sezonu. Kluby z La Liga zdecydowanie na minus
Ververidis Vasilis/Shutterstock
Daleko jeszcze? Daleko jeszcze? Po wielu miesiącach wreszcie odpowiedź na pytanie o kres bieżących rozgrywek może brzmieć „niedaleko”. Znamy już mistrzów najlepszych lig, do rozegrania pozostały tylko finały europejskich pucharów. Pasjonująca kampania pełna emocji i zwrotów akcji dobiega końca. Nadszedł czas na podsumowanie wzlotów i upadków poszczególnych europejskich drużyn.
Na tapet weźmiemy przede wszystkim ekipy, które gościły na ustach wszystkich futbolowych sympatyków jeszcze przed startem sezonu. Po wielu drużynach spodziewaliśmy się niezwykłych wyczynów okraszonych tytułami, które ostatecznie trafiły w ręce nieoczekiwanych „underdogów”.
Dalsza część tekstu pod wideo

Największe rozczarowania

Najboleśniejsze upadki zaliczają drużyny, od których najwięcej się oczekuje. Właśnie dlatego jednym z największych przegranych tego sezonu jest ekipa Realu Madryt. „Królewscy” przystępowali do rozgrywek w roli obrońcy tytułu konkwistadorów Europy, ale po zwycięskiej ekipie Zidane’a nie było już śladu na Santiago Bernabeu.
Po raz kolejny Barcelona udowodniła wyższość nad „Los Bancos” na krajowym podwórku. „Duma Katalonii” zakończyła sezon z 19 punktami przewagi nad Realem w lidze, a w Pucharze Króla podopieczni Valverde zaaplikowali „Królewskim” aż 3 bramki w meczu wyjazdowym.
Najgorszy z perspektywy Realu jest fakt, iż nie była to jedyna „goleada” zaaplikowana ich ulubieńcom. Madrytczycy nierzadko tracili 3, 4, a w skrajnym przypadku nawet 5 bramek. Tego typu ekscesy zdecydowanie nie przystoją „Królewskim”.
Barcelona zmasakrowała Real w hiszpańskich rozgrywkach, ale sezon w wykonaniu ekipy Valverde również nie należy w 100% do udanych. Katalończycy co prawda obronili tytuł mistrzowski, są w finale Copa del Rey, ale cel na ten sezon był inny.
Słowa kapitana Barcelony odzwierciedlały rzeczywistość aż do feralnego dnia rewanżu na Anfield. Wtedy, niczym bumerang, wróciły zeszłoroczne demony z Rzymu. „Blaugrana” po raz kolejny zapisała się w historii Ligi Mistrzów, ale raczej nie w taki sposób, jakiego oczekiwaliby sympatycy katalońskiego klubu.
Analogiczna sytuacja miała miejsce w ekipie PSG. Dominacja we Francji nie ulega wątpliwości, ale do tego wszyscy zdążyli już się przyzwyczaić. Priorytetem dla podopiecznych Tuchela było odniesienie sukcesu w europejskich pucharach lub przynajmniej przebrnięcie bariery 1/8 finału. Zadanie znów nie zostało wykonane.
Pogromcami paryżan okazała się ekipa Manchesteru United, a raczej jej rezerwy. Zdobycie Parku Książąt w zdziesiątkowanym składzie to niestety jedyny moment chwały „Czerwonych Diabłów” w bieżącym sezonie. Kolejne tygodnie to już istne pasmo kompromitacji następcy Jose Mourinho.
Oczywiście nikt przed startem sezonu nie oczekiwał od Manchesteru United włączenia się do walki o mistrzostwo czy zdobycia jakiegokolwiek tytułu. Z drugiej jednak strony nie spodziewano się również aż takiego stopnia degrengolady na Old Trafford.
„Czerwone Diabły” zakończyły sezon ze stratą 32 (!) punktów do rywala zza miedzy. Dokładnie tyle samo dzieliło United także od Cardiff, które zajęło 18. lokatę w tabeli i spadło do Championship. Nie można przecież oczekiwać cudów od ekipy tracącej 54 bramki w sezonie ligowym (pod tym względem Manchester zajął 11. miejsce w lidze).
Ed Woodward chyba przecenił umiejętności Ole Gunnara Solskjaera, z którym nieco pochopnie podpisano 3-letni kontrakt. Innym klubem, w którym nierozmyślnie postawiono zaufać byłej gwieździe w roli trenera jest Monaco.
Thierry Henry walnie przyczynił się do skandalicznie słabych wyników klubu z Księstwa, chociaż trzeba uczciwie przyznać, że pod wodzą Jardima Monaco wcale nie radzi sobie znacznie lepiej.
Przed startem rozgrywek podejrzewano, że Monaco może zaliczyć regres z uwagi na odejście filarów w postaci Moutinho czy Lemara, ale spadek z drugiego na szesnaste miejsce to już delikatna przesada. W trakcie ligowej kampanii 17/18 podopieczni Jardima zanotowali 24 zwycięstwa. W tym sezonie liczba ta spadła do ośmiu. 85 bramek strzelonych rok temu do 38 w trakcie jeszcze trwającego pasma upokorzeń zwanego sezonem 2018/19 jeszcze bardziej uwydatnia upadek Monaco.
Drogą klubu z Księstwa podążyło również Schalke 04. „Die Knappen” także po zajęciu drugiego miejsca w ubiegłym roku zanotowali iście kompromitujący sezon. Skołatane nerwy sympatyków ekipy z Gelsenkirchen mógł uspokoić tylko fakt, iż Hannover i Nurnberg byli zbyt słabi, aby ktokolwiek inny spadł.
To jednak marne pocieszenie dla Schalke, czyli drużyny, która powinna mierzyć minimum w miejsca gwarantujące grę w europejskich pucharach. Tymczasem na przestrzeni całego sezonu Bundesligi „Królewsko-Niebiescy” nawet nie zbliżyli się do okolic miejsc 1-7. Jedynym sukcesem Schalke było zabranie szans odwiecznemu wrogowi – BVB na tytuł mistrzowski.

Przegrani wygrani

Przechodzimy do kategorii drużyn, które przez niemal cały sezon nas zachwycały lub były uznawane za „czarne konie” rozgrywek, ale w ostatecznym rozrachunku nie zdołały osiągnąć upragnionego celu.
I tu na pierwszy plan wysuwa się właśnie ekipa Borussii Dortmund, która po raz pierwszy od czasu odejścia Jürgena Kloppa mogła wyrwać tytuł mistrzowski z rąk Bayernu Monachium. BVB okupowało pozycję lidera aż przez 21 kolejek. Niestety niemal 2/3 sezonu w nadziei na odzyskanie pałeczki pierwszeństwa na niemieckich boiskach zakończyło się niepowodzeniem.
Fanów Borussii szczególnie może boleć fakt, iż mistrzostwo zostało przegrane w naprawdę kuriozalny sposób. 3 punkty w derbach Zagłębia Ruhry, nawet z tak słabym Schalke, można stracić. Wszak takie mecze rządzą się swoimi prawami etc. Problem w tym, że BVB nie przegrało mistrzostwa w domowym meczu z Schalke, ale w wielu potyczkach z ligowymi maruderami.
Inną niemiecką drużyną, która przez wiele miesięcy była uznawana za odkrycie sezonu, ale finalnie musi odczuwać niedosyt jest Eintracht Frankfurt. Podopieczni Adiego Huttera zachwycali pasją, zaangażowaniem, ofensywną grą, a oczami wyobraźni można było już widzieć „Orły” w Lidze Mistrzów.
Niestety obie okazje na wywalczenie sobie promocji do Champions League zostały zaprzepaszczone. W półfinale Ligi Europy Eintracht poległ w serii rzutów karnych z Chelsea, a w Bundeslidze zajął dopiero siódmą lokatę. Tytuł „przegranych wygranych” zdecydowanie podsumowuje ekipę, która na 3 kolejki przed końcem okupowała miejsce w Top 4.
Kolejną drużyną, która rzuciła rękawice broniącym tytułu hegemonom jest Liverpool. Podopieczni Kloppa przez większą część sezonu wyprzedzali Manchester City, ale po kolejce nr 38 to jednak „Obywatele” plasowali się na fotelu lidera.
Szansa na upragniony i wyczekiwany od 30 lat tytuł mistrzowski znów przepadła. „The Reds” przegrali tylko 1 spotkanie, stracili najmniej bramek w lidze, rozegrali niemal perfekcyjny sezon, ale, choć brzmi to nieco dziwnie, Manchester City rozegrał jeszcze bardziej perfekcyjną kampanię. Heroiczne starania Liverpoolu poszły w Premier League niemal na marne.
W sierpniu ubiegłego roku każdy fan „The Reds” podpisałby się rękami i nogami pod zdobyciem 97 punktów przez ulubieńców z Anfield, ale nikt wówczas nie spodziewałby się, że nawet to może nie zaowocować pucharem.
Zjawisko rosnącego w miarę jedzenia apetytu nawiedziło również Coliseum Alfonso Perez, miejscowe Getafe to jedna z największych rewelacji La Liga, która rozegrała jeden z najlepszych sezonów w historii.
Mimo doskonałych wyników Getafe również może traktować ten sezon ambiwalentnie. Nawet najzagorzalsi sympatycy madrytczyków zapewne nie marzyli nawet o piątym miejscu, ale lokata ta sprawia, że „Azulones” nie ujrzymy od września w Lidze Mistrzów.
O wszystkim zaważyły ostatnie 4 kolejki, gdy Getafe straciło aż 8 punktów, pozwalając wyprzedzić się przez Valencię. Podopieczni Bordalasa odnieśli ogromny sukces, jednak pewna gorycz związana z utratą szansy na udział w Champions League jeszcze długo będzie odczuwana na przedmieściach Madrytu.

Największe pozytywne zaskoczenia

Każdy medal ma dwie strony, kij dwa końce, a piłkarski sezon zarówno negatywnych, jak i pozytywnych bohaterów. Jedną z drużyn, która zaskoczyła niemal wszystkich swoją doskonałą dyspozycją jest LOSC Lille. Spektakularna forma „Mastifów” zaowocowała powrotem po 4 latach do Ligi Mistrzów.
Drużyna prowadzona przez Christophe’a Galtiera podążyła w całkowicie przeciwnym kierunku niż Monaco i Schalke. Lille na przestrzeni dwóch sezonów awansowało z pozycji ekipy walczącej o utrzymanie na fotel wicelidera rozgrywek.
Na uznanie zasługuje również progres poczyniony przez Atalantę Bergamo. O tym czy „Nerazzurri” po wakacjach przystąpią do rozgrywek Champions League, dowiemy się dopiero za tydzień, ale niezależnie od wyników ostatniej kolejki podopieczni Gian Piero Gasperiniego mogą czuć się zwycięzcami.
Atalanta pokazała, że na włoskich boiskach można osiągać sukces nie tylko poprzez nudne i siermiężne „catenaccio”. Nie trzeba również dysponować ofensywą złożoną z Dybali i Ronaldo, aby zdobywać najwięcej bramek w lidze. Wystarczy stworzyć perfekcyjnie działający kolektyw, który pozwoli wykrzesać wszystkie umiejętności z zawodników pokroju Alejandro Gomeza czy Duvana Zapaty. Gasperiniemu się to udało.
Jeśli już mówimy o drużynach, które lubują ofensywną grę, grzechem byłoby nie wspomnieć o chyba największej rewelacji tego sezonu – Ajaksie Amsterdam. Holendrzy udowodnili, że duch śp. Johana Cruyffa wciąż unosi się właśnie nad stadionem jego imienia.
Zdolna młodzież, która nabierała szlifów w akademii Ajaksu w połączeniu z kilkoma doświadczonymi weteranami oraz doskonałym trenerem zaskoczyła całą Europę, odnosząc sukcesy w pięknym, ultraofensywnym stylu.
Piękną przygodę „Juden” w Europie zakończyła się chyba w najmniej spodziewanym momencie. Pogromcą Ajaksu została kolejna ekipa, która zasłużyła na miano „pozytywnego zaskoczenia” sezonu. Któż przed sezonem typowałby, że w finale Ligi Mistrzów ujrzymy akurat Tottenham? Ba! Chwała temu, który obstawiłby taki rezultat w przerwie rewanżowego meczu w półfinale.
Tottenham wbrew wszelkim oczekiwaniom wyeliminował Manchester City oraz Ajax. Mauricio Pochettino pokazał, że można odnosić sukcesy bez transferów, bez setek milionów wydawanych na wzmocnienia, a nawet bez połowy filarów drużyny. Niezależnie od rezultatu finału w Madrycie Argentyńczykowi należą się dwa słowa – chapeau bas.
Kapelusz należałoby również zdjąć w uznaniu dla ligowych rywali „Kogutów”, czyli ekipy Wolverhampton. Projekt ubiegłorocznych beniaminków Premier League mógł wzbudzać pewne kontrowersje. Można było odnieść wrażenie, że dla działaczy klubu kwestią priorytetową było stworzenie portugalskiej kolonii.
Czas pokazał, że zatrudnienie Nuno Espirito Santo oraz ściągnięcie wielu jego rodaków było prawdziwym majstersztykiem działaczy „Wilków”. Wolverhampton nie potrzebowało ani chwili na aklimatyzację w najwyższej klasie rozgrywkowej, od razu rzucając wyzwanie ligowym hegemonom.
W tym momencie warto również wspomnieć, iż architektami sukcesu Wolverhampton nie byli wyłącznie Portugalczycy. Nevesowi, Jocie czy Moutinho towarzyszyli m.in. Conor Coady, którego ściągnięto na Molineux za niecałe 3 miliony, Matt Doherty, za którego zapłacono niebagatelną kwotę 90 tys. euro oraz Ryan Bennett pozyskany na zasadzie darmowego transferu. Portugalsko-brytyjski kolektyw zaowocował powrotem do europejskich pucharów po niemal 40-letniej przerwie.
Na deser pozostało nam wyróżnienie dla ekipy, która sprawiła furorę na naszym krajowym podwórku. Przez niemal cały sezon w mediach hucznie dyskutowano o rywalizacji między Legią a Lechią, ale gdzie dwóch się biło, tam Waldemar Fornalik i spółka skorzystali.
Piast można spokojnie uznać za największą rewelację sezonu 2018/19. Trudno przecież wyobrazić sobie poczynienie jeszcze większego progresu. Droga gliwiczan na przestrzeni ostatnich 12 miesięcy przypominała prawdziwą podróż z piekła do ekstraklasowego nieba.
3 lata temu cały świat wstrzymywał oddech, gdy murowany kandydat do spadku, czyli drużyna z Leicester nieoczekiwanie sięgnęła po tytuł mistrzowski, zostawiając w tyle ligowych potentatów. Teraz wyczyn godny „Lisów” mogliśmy obserwować na polskim podwórku.
Spektakularny sukces jednych idzie w parze z klęską drugich. Piast zdobył historyczny tytuł kosztem Legii, która zanotowała najgorszy sezon od lat. Ofiarą sukcesu Ajaksu został choćby rozbity przez amsterdamczyków Real Madryt. Przykłady można mnożyć, ponieważ za każdym nieoczekiwanym triumfem jednej z drużyn stoi rozczarowanie rywali. Wszak równowaga w naturze oraz w futbolu musi zostać zachowana.
Mateusz Jankowski

Przeczytaj również