Niechciany "Pan Foch" grał na nerwach w Realu Madryt. Nie szanowali go, gardzili, a on ratował im tyłki

Niechciany "Pan Foch" grał na nerwach w Madrycie. Nie szanowali go, gardzili, a on ratował im tyłki
9sportpro.com
Chyba każdy ma problem z oceną kariery Nicolasa Anelki. Z jednej strony utalentowany grajek, z drugiej ekscentryk, który gdzie się nie znalazł, to przynosił kłopoty. Dużo kłopotów. Ale też i gole oraz sukcesy. Tak było na Santiago Bernabeu, gdzie chyba najdobitniej doświadczono dobrych oraz złych cech piłkarza. I to w nadmiarze. Trzeba przyznać, że znalazł się w najciekawszym momencie Realu Madryt w historii. Szalony piłkarz w zwariowanym klubie w burzliwych czasach? To przepis na dobre opowiadanie.
Już w Londynie otrzymał przydomek „Le Sulk”, czyli „Foch”. Wszystko przez to, że nie przejawiał entuzjazmu, wiecznie marudził, oceniano go jako nieprzyjaznego, a wręcz destrukcyjnego. Przydomek częściowo wynikał z tego, że czuł się niedoceniany przez część kibiców Arsenalu, którzy, jak podejrzewał, nie zaakceptowali faktu, że zastąpił wielkiego lidera Iana Wrighta, nie spełniając jednocześnie pokładanych w nim nadziei. Spuszczał więc nos na kwintę, a kolegów ignorował jak mógł. Reputacja bycia wrzodem na du**e. Łatka, której nigdy nie zdołał odkleić. Kto by chciał takiego gracza?
Dalsza część tekstu pod wideo

W dusznej atmosferze

Okazało się, że Real Madryt. „Kanonierzy” oczekiwali sporej gotówki, zachęceni tym, że tego samego lata Christian Vieri przechodził z Lazio do Interu za 45 milionów euro, kwotę na tamte czasy naprawdę dużą. W końcu dysponowali młodym i potencjalnie bardzo uzdolnionym graczem. Ostatecznie udało się wynegocjować całkiem niezłą sumkę, 35 milionów, z czego 5 władze londyńskiego klubu przeznaczyli od razu na transfer w drugą stronę, biorąc pod swe skrzydła rewelację mundialu, Davora Sukera. Myli się jednak ten, kto uważa, że w Londynie poczuli ulgę. Wręcz przeciwnie, krytyka na Francuza tylko się zmogła.
- Kiedy Michael Owen jechał do Madrytu - wszystko porządku. Kiedy Beckham jechał do Madrytu, nikt go nie powstrzymywał. Ale kiedy ja zmieniałem Anglię na Hiszpanię, nadciągnęła burza, czułem się, jakbym kogoś zabił - opowiadał Anelka w następnych latach dziennikarzowi z „Daily Mail”.
Chłodne pożegnanie w Anglii swoją drogą, ale ciepła Nicolas również nie zaznał na południu kontynentu. - W sposobie zawarcie umowy z Anelką unosił się smród, nikt nie chciałby w takiej atmosferze zmieniać klubu - wspomina w swojej książce Steve McManaman, zawodnik m.in. Liverpoolu i Realu.
W tym czasie w napadzie Realu rozwijały się niezwykłe osobistości. Raul i Fernando Morientes zyskiwali na popularności i trudno było sobie wyobrazić, że francuski przybysz mógłby sprzątnąć im miejsce w jedenastce sprzed nosa.
- Kiedy przyjechałem do klubu, nikt nie przedstawił mnie innym graczom. Nie miałem szafki, przydzielonego miejsca, niczego. Musiałem czekać, aż wszyscy usiądą zanim zdecydowałem, gdzie mogę się przebrać - przywołuje pierwsze momenty w Realu Anelka.
No i ten brak komunikacji. Od razu spadł na ostatnie miejsce w klubowej hierarchii. Tylko francuskojęzyczni Christian Karembeu, Samuel Eto’o i Geremi chcieli z nim rozmawiać. Z pozostałymi - ściana. - Gdy pojawiasz się w nowym klubie, to tak, jakbyś witał się z nową klasą - mówił Geremi dla portalu Totally Football Show. A co, jeśli trafił do wyjątkowo bezwzględnej, złośliwej klasy? Kameruńczyk od razu go ostrzegł: „Uważaj, bo część zawodników już poszła do prezesa z pytaniem, po co cię kupili, skoro mamy już Morientesa”. Zamiast chleba i soli, czarna polewka i siekiera.

Do jasnej Anelki!

Nieprzyzwyczajony do starań o miejsce w drużynie, bo w Arsenalu miał pewny plac, szybko musiał zaakceptować walkę na każdym treningu, udowadnianie swej wartości co krok. Nie pomagała w tym mało sportowa sylwetka i styl życia. Spędzając lato na biesiadach, imprezach i negocjacjach z nowym pracodawcą, nabrał trochę sadła. W sezon wszedł spóźniony i nieprzygotowany. Przetrwał niewiele ponad godzinę w debiucie na Majorce, później jeszcze mniej minut dostał przeciwko Numancii. Wlókł jedynie butami po ziemi i w niczym nie przypominał dynamicznego snajpera biegającego po boiskach Premier League. Przez kolejny miesiąc przyglądał się kolegom z ławki.
Wcześniej Anelka komunikował trenerom, że na boisku brakuje współpracy, koledzy zwyczajnie nie podawali mu piłki, bo świetnie sobie radzili bez niego. Trzykolumnowy filar bez jednej podstawy. Francuz kręcił się wokół pola karnego, ustawiał się na dobrych pozycjach, ale głównie tylko przyglądał się poczynaniom reszty. Obraz wypisz-wymaluj tego, jak wyglądały jego relacje z szatnią. Mógł łatwo rozwiązać tę kwestię, jednak gdy Michel Salgado zaprosił całą drużynę na przyjęcie urodzinowe, Nicolas odmówił. Dlaczego nie? Bo nie. Znów pokazał twarz „Pana Focha”.
Seria pomniejszych kontuzji ograniczyła występy aż do Bożego Narodzenia, chociaż dla klubu jego absencja stanowiła najmniejszy problem. Trybuny Bernabeu wrzały na każdym meczu rozczarowane kiepskimi wynikami, białe chusteczki powiewały coraz częściej, aż w końcu Lorenzo Sanz ugiął się pod naciskami i podziękował Johnowi Toshackowi za współpracę. Tylko 3 zwycięstwa w 11 meczach, z takim bilansem nie mógł się utrzymać u sterów zbyt długo.
Zastąpił go Vicente del Bosque, człowiek raczej od brudnej roboty, niechętnie stający w centrum uwagi. Rezultaty nie uległy poprawie, a występy Anelki wzbudzały coraz większy gniew. Całe szczęście opuścił całkowicie kompromitujący mecz z Realem Saragossa, gdzie goście rozbili „Królewskich” 5:1, a na stadionie przetoczyła się burza skandowanych mało przyjemnych słów, takich jak „spalmy ich ferrari!.”
W klubie już wiedzieli, że nie uda się odzyskać pieniędzy zainwestowanych w 20-latka. Do końca listopada próbowano jeszcze zmniejszyć straty wypychając go na wypożyczenie do Lazio, albo wytransferować do Interu, gdzie akurat potrzebowano napastnika, gdy Ronaldo doznał pierwszej poważnej kontuzji kolana. Nic z tego.
Prawdziwą połajankę urządziła mu hiszpańska prasa, publikując na jego temat żarty: „Co ma wspólnego Anelka z walutą euro? Przynajmniej do 2002 roku będą bezużyteczni”. Szefowa grupy fanów Realu nazwała chomika Anelka, bo „nigdy nie wiedziała, o czym myśli i czego chce”. W sprawie piłkarza głos zabrał nawet premier Hiszpanii Jose Maria Aznar, mówiąc, że „w życiu wszystko ma swoje granice, ale niektóre rzeczy nie mieszczą się w głowie. Ile jeden gracz musi strzelić goli, żeby uzasadnić wydanie 5 miliardów peset?!”. Nikt nie potrafił odpowiedzieć.

Po burzy zawsze wychodzi słońce

Do tej pory na karcie statystyk Nicolasa widniało ogromne, okrągłe zero. 0 goli, 0 asyst. W styczniu wyleciał do Brazylii na Klubowe Mistrzostwa Świata. Wydawało się, że wreszcie się coś urodziło. Strzelił jednego gola przeciwko saudyjskiemu Al-Nassrowi i dwa z Corinthians, przy okazji też trafił w Didę wykonując rzut karny. Całkiem nieźle indywidualnie, choć Real nawet nie stanął na podium rozgrywek.
Potencjalny skok formy napastnika utrudnił problem z łąkotką, wymagający operacji. Pod koniec lutego znowu zameldował się na boisku, w meczu, który był dla niego o „być albo nie być” w drużynie. El Clasico. Dostawił nogę przy bramce numer dwa, „Los Blancos” upokorzyli największego rywala i przynajmniej na chwilę zapomniano o zagubionym Anelce, ligowych niepowodzeniach i kłopotach finansowych. Mistrzostwo i tak dawno już odjechało, a łajba ciągle kołysała się na wodzie ze względu na obecność w europejskiej elicie. Dzięki niemu i na przekór niemu.
Znów wszystko przez „bałagan na strychu”. Obraził się na trenera, który ściągnął go z boiska w spotkaniu z Bayernem, następnie, w geście protestu, omijał treningi. Innym razem opuścił stadion w bagażniku auta swego brata, bo chorobliwie unikał dziennikarzy. Prezes wstrzymał mu wypłatę wynagrodzenia na okres 45 dni, lub „do momentu aż się opamięta i przeprosi kolegów”. - Ma to zrobić publicznie, na konferencji prasowej - oświadczył z groźną miną Sanz. Po wielu latach Del Bosque zdradził, że Anelka miał dość traktowania go na boisku, nikt nie chciał się cieszyć z jego bramek. Czuł się jak nieproszony gość, opuszczony i niedowartościowany.

Talizman zadziałał

Impas trwał dwa tygodnie, piłkarz przeprosił za swoje zachowanie bez żalu za grzechy, ale zbliżał się półfinał LM (znów Bayern!) i bardzo chciał wziąć udział w tym wydarzeniu. Szczególnie, że Morientes leczył uraz i trener był bardziej skłonny na niego postawić. Niesforny Francuz wreszcie zrobił swoje. Zdobył dwie bramki w dwumeczu, dzięki czemu spoglądano na niego zdecydowanie życzliwszym okiem. Tytuł Marki - „Zwłoki Anelki powstają” - mówi sam za siebie. Tym razem reszta graczy Realu nie miała wyjścia, musieli przytulić gościa, którego nie chcieli od samego początku i którym gardzili. To on wprowadził ich do finału. To on wzbudził nadzieję na ósmy Puchar Europy, ostatni realny cel w tak bardzo nieudanym sezonie.
Pokaz klasy w Paryżu nie przyniósł żadnej historii. Valencia stanowiła tło, tak jak i tłem pozostawał Anelka. Znowu nie wnosił niczego pozytywnego, znów się dąsał, czekał na podania współtowarzyszy, którzy akurat z przyjemnością kopali, ale do siebie. Nieważne. Na Stade de France, kilkanaście kilometrów od miejsca urodzenia wzniósł piękny, europejski puchar. I wszyscy wiedzą, że bez niego Madryt byłby uboższy o to jedno trofeum.
Błysnął wtedy, kiedy drużyna najbardziej go potrzebowała, w najważniejszych chwilach. Dwa razy w półfinale Ligi Mistrzów, raz w Klasyku. W pozostałych mógł pozostać bezbarwny, irytować, powodować skurcze w żołądku. Spłacił się i tak, bo PSG kupiła go niemal za tę samą cenę, za którą przychodził do Hiszpanii. Z jednej strony poczucie ulgi, z drugiej… bezpowrotnie utracono talizman, którego się nie szanowało, dyskryminowano i traktowano jak rupieć. Odszedł, zamieniony na lepszy model. Era „chłopaków z ferrari” odchodziła w zapomnienia, teraz miały nastać epoka „galacticos”.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również