Niesamowity potencjał, jeszcze większy pech. Czy Marco Reus mógł wycisnąć z kariery więcej?

Niesamowity potencjał, jeszcze większy pech. Czy Marco Reus mógł wycisnąć z kariery więcej?
Ververidis Vasilis / Shutterstock.com
Jeśli ktoś jakieś sześć lat temu powiedziałby, że Marco Reus w roku 2019 ciągle będzie piłkarzem Borussii Dortmund, kazałbym mu, delikatnie mówiąc, puknąć się w czoło. Wróżyłem temu chłopakowi karierę największą z możliwych, okraszoną najważniejszymi trofeami w świecie futbolu. Może przesadzę, ale w swoim “prime time” był to po prostu jeden z najlepszych piłkarzy świata. I chociaż dziś dalej jest świetny, to wielka szkoda, że kontuzje nie pozwoliły mu na więcej.
Bardzo cenię piłkarzy, którzy przez kilkanaście lat występowali w jednym klubie, często spędzając w nim nawet całą karierę. Francesco Totti, Steven Gerrard, Carles Puyol, Iker Casillas. To tylko część zaszczytnego grona zwanego legendami. Chociaż z pewnością niejednokrotnie mogli zmienić barwy klubowe, kierowali się sercem, wyższymi wartościami.
Dalsza część tekstu pod wideo
To piękne historie, o które teraz może być już coraz trudniej. Czasy się zmieniły. Piłkarze raczej długo nie usiedzą w jednym miejscu. Jednym z wyjątków zdaje się być właśnie Reus, ale to historia inna, naznaczona pasmem nieszczęśliwych wypadków, którym w owym tekście chciałbym przyjrzeć się bliżej.

Miał 20 lat, gdy usłyszał o nim świat

Chociaż Marco spędził aż dziesięć lat w juniorskich drużynach Dortmundu, to na szerokie wody wypłynął w innej Borussii. 9 sierpnia 2009 roku zadebiutował w Bundeslidze, w barwach klubu z Mönchengladbach. Nie potrzebował czasu na aklimatyzację. Łącznie przez trzy sezony uzbierał w koszulce “Źrebaków” 109 występów, strzelając 41 goli i notując 28 asyst.
W ten sposób zapracował sobie na powrót do Dortmundu. W styczniu 2012 roku podpisał z nowym-starym klubem 5-letni kontrakt, który zaczął obowiązywać od lipca. Reus nie załapał się więc jeszcze na zdobyte w 2011 i 2012 roku tytuły mistrzowskie.

Na plecach Reusa do finału Ligi Mistrzów

Szybko mógł jednak zdobyć trofeum o wiele cenniejsze. Już w swoim pierwszym sezonie noszący charakterystyczną blond fryzurę Niemiec doszedł z Borussią do finału Ligi Mistrzów. Ale to była historia! Piszczek, Błaszczykowski, Lewandowski, Götze, Reus. Na ławce oczywiście Jurgen Klopp. Żółto-czarna machina już w grupie była lepsza od Realu Madryt i dopiero budującego swoją potęgę Manchesteru City.
W fazie pucharowej najpierw odprawiła Szachtar, później po DRA-MA-TYCZ-NYM dwumeczu Malagę (gol i asysta Reusa), a w końcu “Królewskich” (dwie asysty).
W niemieckim finale Champions League ostatecznie lepszy okazał się Bayern, wygrywając 2:1. Reus mocno przyczynił się do jedynej bramki dla Borussii, wywalczając rzut karny.
Urodzony w Dortmundzie piłkarz w tej pięknej dla siebie i zespołu edycji Ligi Mistrzów uzbierał 4 gole i 4 asysty. Został też wybrany do najlepszej jedenastki rozgrywek.
Miał wtedy 24 lata. Nie był już juniorem, ale wciąż młodym piłkarzem, przed którym rysowała się naprawdę świetlana przyszłość. Już wówczas mówiło się o zainteresowaniu ze strony europejskich gigantów.

Real czy Barcelona?

Tak genialny sezon musiał zwrócić uwagę innych zespołów. Nic więc dziwnego, że Reusem zaczęły interesować się m.in. Real Madryt i FC Barcelona. Niemiec wciąż był jednak właściwie na początku swojej przygody z Borussią. Doszedł z nią do finału Champions League. Po co miałby tak szybko odchodzić? Nie po to wrócił do swojego rodzinnego miasta, ukochanej drużyny, by opuszczać ją po jednym czy dwóch sezonach.
“Mam jeszcze czas” - mógł pomyśleć. Zainteresowanie było jeszcze w kolejnych okienkach. Wydawało się, że Marco w końcu zdecyduje się na wyjazd. Wtedy jednak zaczęły przyplątywać się urazy. Dużo urazów...

Dwa wielkie turnieje z głowy

Reus był w tamtym czasie wielką nadzieją niemieckiej piłki. Chwilę przed dołączeniem do Borussii, Joachim Löw zabrał go na Euro 2012, gdzie Marco zagrał w dwóch spotkaniach, zdobywając jednego gola.
Nie miał dla niego znaczenia kolor koszulki w jakiej gra. Czy to klub czy reprezentacja, on zawsze był jednym z najlepszych. Szybko stał się liderem niemieckiej kadry. Znacząco przyczynił się do awansu swojego zespołu na mundial w Brazylii, strzelając w eliminacjach 5 bramek. Na sam turniej jednak nie pojechał…
W ostatnim meczu towarzyskim przed wylotem do Ameryki Południowej zerwał bowiem więzadła w stawie skokowym lewej stopy. Ominęły go więc mistrzostwa, na których Niemcy okazali się najlepszą reprezentacją świata.
Reus stracił nie tylko turniej życia, ale i prawie całą rundę jesienną, w której zagrał tylko 7 razy. Osłabiona Borussia kompletnie nie radziła sobie bez swojego lidera, przez pewien czasu okupując nawet miejsce w strefie spadkowej Bundesligi.
Kolejny sezon Marco rozpoczął już w swoim stylu. Strzelał gole, notował asysty, prowadził zespół do kolejnych zwycięstw. Wtedy jednak znów zaczął mieć problemy ze zdrowiem. Uraz mięśniowy ciągnął się niemal do samego końca rozgrywek 2015/2016. Po jego zakończeniu Reus przystąpił do leczenia, co… wyeliminowało go z Euro 2016. Nici z kolejnej wielkiej imprezy.

Paskudna kontuzja i genialny powrót

Właściwie każdy kolejny sezon Reusa można streszczać w ten sam sposób. Kontuzja, powrót, złapanie świetnej formy, kontuzja. Łącznie Niemiec w całej swojej karierze uzbierał ponad 40(!) mniej lub bardziej poważnych urazów.
Gdyby zliczyć wszystkie spotkania, które Marco stracił przez kontuzje, uzbierałyby się całe dwa sezony. Nic dziwnego, że przyklejono do niego łatkę “szklanego” zawodnika. Reus zawsze jednak wraca na murawę, nie tracąc szczególnie dużo na jakości.
W poprzednim sezonie w 27 meczach uzbierał 17 bramek i 11 asyst. To naprawdę genialne statystyki. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że sezon wcześniej zerwał więzadła krzyżowe w kolanie, a to jedna z najgorszych kontuzji, jakie mogą dopaść piłkarza. Wielu zawodników po tego typu urazie nie jest w stanie wrócić choćby do dobrej dyspozycji, nie mówiąc już o tej najlepszej.
Obecne rozgrywki rozpoczął zresztą równie dobrze. Nie błysnął tylko w starciu Ligi Mistrzów z Barceloną, marnując rzut karny i kilka dobrych okazji. Takie mecze zdarzają mu się jednak niezwykle rzadko.
- Oddałbym wszystkie pieniądze za to, by znów być zdrowym i za to, żeby znów móc robić to, co kocham - mówił Reus po urazie odniesionym w 2017 roku, po czym wrócił na murawę i rozegrał jeden z najlepszych sezonów w swojej karierze.

W żółto-czarnych barwach do końca kariery

To nieprawdopodobne, ale najbardziej wartościowym trofeum jakie zdobył do tej pory jest… Puchar Niemiec. Dziś Reus ma już 30 lat. Nie zostanie nowym Messim czy Ronaldo, chociaż wciąż mógłby sprawdzić się w większości topowych drużyn. Wszystko wskazuje na to, że do końca kariery zostanie w Dortmundzie.
- To nie jest życzenie ani marzenie, to fakt - mówi o tym Hans-Joachim Watzke, działacz Borussii.
Jeśli faktycznie tak będzie, Reus stanie się prawdziwą legendą klubu, chociaż właściwie już nią jest. Szanuję go za przywiązanie do żółto-czarnych barw, ale niezwykle żałuję, że nie wycisnął ze swojej kariery więcej. Bo choć Borussia to niezwykle solidna drużyna, to jednak w ostatnich latach nie należy już do ścisłego topu, do którego, moim zdaniem, od lat aspiruje “Rolls Reus”.
A na koniec życzę mu tylko tego, by uniósł w końcu w geście triumfu jakieś bardzo cenne trofeum, bo Puchar Niemiec na szczycie jego gabloty brzmi jak jakiś ponury żart.
Dominik Budziński

Przeczytaj również