Oto nasze ulubione turnieje mistrzowskie. Aż się łezka w oku kręci! [HYDE PARK #1]

Oto nasze ulubione turnieje mistrzowskie. Aż się łezka w oku kręci! [HYDE PARK #1]
własne
Ruszamy z nowym, redakcyjnym cyklem, który regularnie będzie gościł na łamach Meczyków średnio raz w tygodniu. Nasz Hyde Park ma na celu przede wszystkim interakcję z Wami - wiernymi czytelnikami, tak chętnie udzielającymi się w komentarzach pod rozmaitymi newsami i artykułami z serii “Meczyki Plus”. Liczymy na Waszą aktywność i przedstawianie własnych odpowiedzi na pytania zawarte w kolejnych odcinkach tej serii.
Będziemy publikować autorskie wspomnienia związane z szeroko pojętym światem piłki nożnej, jednocześnie prowokując Was, drodzy Czytelnicy, do rozmowy i dzielenia się własnymi anegdotami, opiniami, uwagami. W Hyde Parku chodzi o to, by nie poruszać się wokół ściśle określonych ram tematycznych. Futbol to przecież nie tylko boisko, dwudziestu dwóch gości walczących na murawie, kilku sędziów i ludzie na ławce czy trybunach. To znacznie więcej. To bogate historie każdej osoby, która połknęła bakcyla i ma własne, niekiedy niesamowite przeżycia związane z rolą kibica. Każdy piłkarski sympatyk jest przecież inny, może zaoferować coś ciekawego, przenikliwego w swoich opowieściach. Piłka to też choćby ukochane przez miliony kibiców najpopularniejsze serie gier na komputery i konsole. Do wyboru, do koloru.
Dalsza część tekstu pod wideo
Zaczynamy jednak z innej strony. Dopiero co żyliśmy reprezentacją Polski i zbliżającym się spóźnionym Euro 2020. Stąd pierwszy temat naszego Hyde Parku - ulubiony turniej rangi mistrzowskiej. Mistrzostwa świata lub Europy. Którą imprezę nasi dziennikarze i współpracownicy wspominają najlepiej? Co najbardziej zapadło w pamięci? Sprawdźcie, przeczytajcie, oceńcie i dyskutujcie w komentarzach. Zapraszamy do lektury. Cytując klasyka, Łączy Nas Piłka.

Mateusz Hawrot:

Mistrzostwa świata zawsze traktuję bardziej wyjątkowo od Euro. Największy sentyment mam do mundialu z 2006 r. Turniej cztery lata wcześniej pamiętam wyrywkowo, a czempionat w Niemczech do dziś siedzi mi w głowie. Wtedy jako dzieciak z podstawówki nie mogłem się doczekać gry reprezentacji Polski. Nawet jak Ekwador wylał na nas wszystkich kubeł zimnej wody, nawet jak wyjaśnili nas Niemcy, to mecz z Kostaryką i tak przeżywałem, jakby to był finał.
Prawdziwy finał też śledziłem z wypiekami na twarzy. To w trakcie tamtych mistrzostw zakochałem się w “Squadra Azzurra”. Moim wrogiem numer jeden stał się Zinedine Zidane, idolami - Fabio Grosso i jego imiennik, Cannavaro. Wcześniej skakałem do sufitu po magicznej dogrywce Włochów z Niemcami. I sympatia do skądinąd średnio lubianej reprezentacji Italii (catenaccio, symulanci, nuda) pozostała mi do dzisiaj. Tak jak miłość do mundialu sprzed 14 lat, jeszcze większa niż do tego z 2010 r. i cudownej piosenki “Wavin’ Flag” .

Dominik Budziński:

Właściwie wszystkie turnieje, które śledziłem jako dzieciak - od Mundialu w Korei i Japonii - wspominam z wielką nostalgią, ale wyróżnić muszę jednak przeżywane już w studenckich czasach Euro 2016. Bo reprezentacja Polski w końcu nie była tylko przypadkowym gościem, a zespołem, który przy odrobinie szczęścia mógł zameldować się nawet w finale. Już mecze z Irlandią Północną i Niemcami dawały nieprawdopodobne emocje, a swoich wspomnień z potyczki przeciwko Szwajcarii nawet nie jestem w stanie oddać słowami. Dogrywka oglądana prawie na kolanach, dzika radość połączona ze wzruszeniem po decydującej jedenastce Krychowiaka. Piękna sprawa. Tylko po tej Portugalii było strasznie szkoda, że to już koniec.
Ale Euro 2016 to nie tylko kadra Nawałki. Mecz otwarcia i niesamowity gol Payeta, fantastyczna Islandia eliminująca zszokowanych Anglików, Walia robiąca to samo z Belgią, w końcu finał może nie porywający, ale zakończony bramką gościa, który przed tym spotkaniem zagrał na turnieju całe 13 minut. No i śpiewająca w tle Zara Larsson ze swoim “This one’s for you”. Klimat nie do opisania. Fajne czasy.

Mateusz Jankowski:

Najlepiej wspominam Mundial z 2014 r. Nie można wymarzyć sobie lepszego miejsca do świętowania futbolu niż Brazylia. Anglicy mogą żyć w przekonaniu, że wymyślili tę dyscyplinę i odkryli koło na nowo, ale ojczyzna piłki mieści się przy Copacabanie. Przyznam, że więcej pamiętam z tamtego turnieju niż np. z ostatniego mundialu. Demolka gospodarzy, wzloty i zgryźliwe upadki Luisa Suareza, cudowna kadra Kostaryki, kompromitacja Hiszpanii. Dzień po porażce “La Rojy” z Holandią wszyscy znajomi z osiedla chcieli odwzorować “szczupaka” van Persiego. Cóż, tak często jeszcze nigdy nie trzeba było chodzić za płot po futbolówkę. O próbach rekonstrukcji woleja Jamesa Rodrigueza nawet nie ma co wspominać.
Nadal mam też migawki z popisu Tima Howarda przeciwko Belgii. To najlepszy indywidualny występ bramkarza, jaki w życiu widziałem. Przypominał Ahito z Galactik Football, a nie zwykłego śmiertelnika. Jako że trzymałem kciuki za Argentynę, tylko wynik finału mnie nie zadowolił. Gonzalo Higuain chyba zbytnio zaczytał się w “Reducie Ordona”. Jemu strzelać nie kazano. Ale jak to mówił Gary Lineker, futbol to sport, w którym 22 ludzi biega za piłką, a na końcu wygrywają Niemcy. Nie zmienia to faktu, że wspaniały był to turniej. Nie zapomnę go nigdy.

Tobiasz Kubocz:

Zazwyczaj tak jest, że w tego typu rankingach górę biorą sentymenty. Normalnie wskazuje się na pierwszy obejrzany mundial. Na szczęście ten z 1994 kojarzę kliszowo. Jako siedmiolatek nie miałem zbytnio dostępu do tv, tym bardziej w zupełnie niekibicowskiej rodzinie. Dlatego z czystym sercem wybieram turniej we Francji z 1998 r. Pochłonięty w całości i w pełni świadomy. Właściwie nie chodzi nawet o same mecze, a otoczkę. Młody człowiek uczył się piłki od zera, ale brał wszystko, co podsuwała tzw. komercha. Album z naklejkami Panini, które można było dostać dosłownie wszędzie, w paczkach z chipsami i pod wieczkiem Nutelli. No i na podwórku handel piłkarzykami kwitł w najlepsze. Kopanie na betonowym boisku “Tricolore” do momentu, aż straci ostatnią łatę lub wyjdzie balon. Pierwsza konsola (PSX) w komplecie z Fifą 98 World Cup i niezapomnianym intrem kapeli Chumbawamba. O rany, przy każdym włączeniu gry oglądałem go w całości.
Na początku turnieju nie dało się wysiedzieć w szkole. Oceny wystawione, więc myślało się tylko o popołudniowych i wieczornych meczach. O Zidanie, Beckhamie, jeszcze w pełni zdrowym Ronaldo, Bergkampie i o tych wariatach z Chorwacji. Wspaniali piłkarze na pięknych stadionach. Gdyby nie France ‘98 wątpię, czy dzisiaj tak bardzo pasjonowałbym się futbolem. To przyszło w idealnym czasie!

Kacper Klasiński:

Euro 2008. To pierwszy turniej międzynarodowy, który naprawdę obejrzałem prawie w całości. Sentyment jest ogromny, bo build-up w kraju był gigantyczny - w końcu mowa o naszym pierwszym Euro. Do tej pory mam wiele fragmentów, które są jak żywe nawet dzisiaj. Dylemat, jak pogodzić mecz Polska - Niemcy ze zwycięskim wyścigiem Kubicy w Kanadzie, płaczący Podolski, starcie Szwajcarów z Turcją w koszmarnej ulewie, podcinka Fernando Torresa z finału… No i oczywiście ogólnonarodowa nagonka na Howarda Webba po kontrowersyjnym karnym dla Austriaków, chociaż bramka dla Polaków padła po spalonym. Te dziecięce wspomnienia chyba zostaną ze mną na zawsze.
Jakby tego było mało, za dzieciaka przegrałem pewnie setki godzin w “UEFA Euro 2008”. Tryb Kampanii to absolutne mistrzostwo (kto nie zna, niech żałuje!), soundtrack do dzisiaj czasami do mnie wraca. To tylko zwiększyło mój sentyment do austriacko-szwajcarskiego turnieju. Szkoda tylko, że nasi grali wtedy, jak grali, ale przynajmniej Roger Guerreiro był wspaniały. A przynajmniej takim go pamiętam.

Piotr Przyborowski:

Duże turnieje dla mnie od zawsze oznaczały podróże albo... połamane kończyny. Tak jak Lech co pięć lat pojawia się na europejskich salonach, tak mi zawsze przydarzały się jakieś zdrowotne dolegliwości właśnie przy okazji Euro. W 2008 po raz pierwszy złamałem palec, a przez to legendarny już mecz Czechów z Turcją oglądałem z izby przyjęć (dziecięcej, dodajmy). 2012 to wyjazd na wymianę do Francji i spotkanie Polaków z Grekami oglądane… po nastawieniu tego samego palca, którego złamałem w dniu komunii siostry mojego francuskiego kolegi. 2016 to już natomiast zerwane więzadło - może już nie w czasie samego Euro, ale akurat tę kontuzję wspominam z wiadomych względów najgorzej.
2020 w pewnym sensie powstrzymał mnie od kolejnych złamań, ale oczywiście turnieje mistrzowskie i tak od zawsze kojarzyły mi się też ze wspaniałymi momentami. I podróżami, bo zawsze wypadały w okresie początku wakacji. Mundial w RPA oglądany z plaży w Turcji w towarzystwie szalonej holenderskiej pary lesbijek, które niestety musiały przełknąć gorzką pigułkę w postaci gola Andresa Iniesty w finale w Johannesburgu. Cztery lata później MŚ oglądane w Grecji wraz ze starym właścicielem naszego pensjonatu, który nie umiał ukryć wzruszenia wraz z odpadnięciem „Hellady” po karnych z Kostaryką.
Każdy turniej mistrzowski kojarzy mi się z chwilami weselszymi i tymi nieco bardziej ponurymi. Nie umiem jednak wskazać tego ulubionego. Jedno, co jednak potrafię, to powiedzieć, co robiłem w czasie ich trwania. Bo futbol to nie tylko gole i miliony wydawane na transfery, lecz przede wszystkim wspomnienia, które zostają w nas do końca życia.

Tomasz Włodarczyk:

Miałem przyjemność być korespondentem na pięciu dużych turniejach piłkarskich – EURO 2008 w Austrii i Szwajcarii, EURO 2012 w Polsce i Ukrainie, MŚ 2014 w Brazylii, EURO 2016 we Francji i MŚ 2018 w Rosji. Każdy z nich wiąże się z niesamowitymi wspomnieniami. Jednak najczęściej wracam myślami do mundialu sprzed sześciu oraz mistrzostw Europy sprzed czterech lat. Wiążą się z nimi różne doświadczenia i żeby opisać wszystkie doświadczenia. Pomyślałem, że powstałaby z tego niezła książka. Co najmniej porządny cykl opowieści. Więc czemu nie? Historii jest tak dużo, że na Meczyki.pl stworzymy wkrótce cykl pod nieznaną jeszcze nazwą. „Za piłką dookoła świata"? Zobaczymy. Poniżej próbka.
W Brazylii nie było reprezentacji Polski. Mogłem więc skupić się w stu procentach na obsłudze turnieju jako całość. To było niesamowite przeżycie. Nie tylko z punktu widzenia czysto piłkarskiego. Brazylia jest fascynującym i pięknym krajem. Nie wiedziałem, co mnie tam spotka. Wyszła fantastyczna i niezapomniana przygoda.
Już od pierwszych chwil było ciekawie. Tuż po wylądowaniu w Sao Paulo, po wyjściu z terminalu czekały kłopoty.
Wraz z Basią Bardadyn (tłumaczką wielu książek i dziennikarką Przeglądu Sportowego) musieliśmy przedostać się z lotniska do centrum miasta, a w kilkunastomilionowej metropolii nie było to proste. Zwłaszcza gdy strajkował transport publiczny. Organizacja mundialu wywołała w kraju falę protestów w wielu sektorach. Miliardy dolarów wydane na turniej ni jak miały się do poziomu życia większości społeczeństwa.
Jedynym sposobem na dostanie się do hotelu było zamówienie taksówki. Na samochód czekaliśmy ponad godzinę, bo kolejka do taryfy miała... kilka kilometrów. Gdy w końcu złapaliśmy okazję, umordowani czekaniem w upale, taksówkarz powiedział, że spokojnie możemy iść spać, bo na ośmiopasmowej autostradzie jest gigantyczny korek. Po drodze mijaliśmy krajobraz, który mam przed oczami do dziś - wielkie, zaniedbane więzienie, pierwsze zderzenie z fawelami i smrodem wydobywającym się z ciągnących się kilometrami kanałów ze ściekami, betonowy krajobraz tonący w śmieciach...
Po kilku godzinach byliśmy na miejscu. O wysokości rachunku nawet nie wspomnę. Szybka „instalacja" w pokoju i następna podróż - na spotkanie z Ronaldo. Słynny Brazylijczyk miał imprezę z dziennikarzami zorganizowaną przez Nike.
Poszukiwania miejsca eventu trwało wieki. Ciemno, szemrana okolica, mnóstwo porzuconych fabryk, znów taksówka z kierowcą, który rozmawiał tylko po portugalsku. Na szczęście Basia zna hiszpański więc jakoś się dogadywaliśmy. Jedno z pytań naszego kierowcy? - Na pewno chcecie jechać w to miejsce? Po zmroku nie jest tam bezpieczenie. Zwłaszcza dla przyjezdnych - oznajmił.
No cóż, wiedzieliśmy, że Brazylia nie jest najbezpieczniejszym miejscem na ziemi. Lata poprzedzające mundial to walka policji i BOPE – specjalnego oddziału antyterrorystycznego – z narkotykowymi gangami przypominała wojnę domową.
Rząd chciał spacyfikować setki fawel w najwiekszych miastach, co okazało się sztuką nie do wykonania. Przynajmniej w stu procentach. Policja „wyczyściła" wiele miejsc, tworząc po raz pierwszy w historii kraju, komisariaty w centrum fawel – tzw. UPP. Wcześniej bano się podjęcia takiej operacji.
Nie zdobyto jednej z największych fawel - Complexo de Alemao. W 2010 roku do dzielnicy weszło trzy tysiące żołnierzy. Komandosi próbowali nawet zdobyć teren z powietrza, ale helikoptery musiały wycofać się pod ostrzałem z karabinów maszynowych i... bazuk. Skonfiskowano tony kokainy i marihuany.
Do Complexo jeszcze wrócimy – dosłownie. Na spotkanie z Ronaldo, które odbywało się w ogromnym hangarze, ostatecznie dotarliśmy. Szczerze mówiąc nic specjalnego. Napastnik powiedział kilka zdań. Wykonał jakieś sztuczki i tyle. Nie było szans, aby dłużej z nim porozmawiać. Marketingowa wydmuszka.
Mecz otwarcia Brazylia - Chorwacja wygrali Canarinhos 3:1. Przed pierwszym gwizdkiem ogromne zdziwienie wywołała u mnie dobudowana trybuna na Corinthians Arena. Labirynt stelarzy. Niezła prowizorka, jak wiele rzeczy przygotowanych tylko pod turniej. Z Sao Paulo przenieśliśmy się do Rio de Janeiro, które było naszą bazą wypadową. Mieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu u jednego z brazylijskich dziennikarzy, pracujących na co dzień w medialnym gigancie O Globo.
Jeśli kiedykolwiek chcecie zobaczyć raj na ziemi, musicie się wybrać do Rio. Krajobraz tego miasta jest nieprawdopodobny. Urzekający o każdej porze dnia. Na szybko kilka migawek z Miasta Boga, które rozbuduję w cyklu opowiadań. Tu najmocniej zapadło mi w pamięci boisko treningowe reprezentacji Anglii.
Położone w dzielnicy Urca. Tuż pod Głową Cukru na terenie bazy wojskowej, w której Canarinhos przygotowywali się do mundialu w 1970 roku, Zakończony finałem i złotym medalem. Urca to jedna z najbogatszych dzielnic i tu znów coś, czego wcześniej nie widziałem – piękne wille otoczone wysokimi płotami pod wysokim napięciem, aby chronić je przed rabusiami.
W Rio piekielnie łatwo dostrzec gigantyczne rozwarstwienie społeczne. Bogactwo miesza się ze skrajną biedą. Nie ma tu jasnych podziałów. Idziesz przez kolorowe centrum, aby po chwili znaleźć się w małej faweli. Taka znajduje się chociażby tuż przy stadionie Maracana. A najsłynniejsza i największa, w której zamieszkuje kilkaset tysięcy ludzi, Rocinha, otacza wzgórza wokół zatoki.
Widok piękny. I to chyba jedyny luksus życia w tej dzielnicy. Wrażenie robi po zmroku. Gdy patrzy się w jej stronę, widać tysiące migoczących światełek, jak na choince, z nielegalnych domów budowanych z czego się da. Z nielegalnie dociągniętym prądem. Tak, słowa „Rocinha" i „nielegalne" pasują do siebie jak ulał.
Od razu zaznaczę, że podczas ośmiotygodniowego pobytu w Brazylii nic mi się nie stało. Czułem się bardzo bezpiecznie. Tu wspomnę historię z Complexo de Alemao. Skąd ta nazwa? Potocznie można by przetłumaczyć ją jako „Teren Niemca", co może mylić z racji, że ziemie tuż po I wojnie światowej kupił Polak – Leonard Kaczmarkiewicz. Ale w Brazylii każdy biały nazywany jest „Niemcem". W języku portugalskim to takie hiszpańskie „gringo".
Do Compexo pojechałem, aby porozmawiać z Delneri Martinsem, kibicem Botafogo, który miał na swoim ciele 83 tatuaże ukochanego klubu. Tu możecie zobaczyć materiał wideo z tego spotkania:
Delneri przyjął mnie i Basię z otwartymi ramionami. Podróż do faweli była bardzo długa. Musicie pamiętać, że Rio, podobnie jak Sao Paulo, jest gigantyczne. Tak wielkie, jakby zlepić w jedno kilka Warszaw. Na przedmieścia jedzie się nawet kilkadziesiąt kilometrów. I tak było w tym wypadku. Ale było warto. Nawet jeśli taksówkarz postraszył nas, że tydzień wcześniej miała tam miejsce gigantyczna strzelanina pomiędzy gangami narkotykowymi.
Szybko namierzyliśmy dom Delneriego dzięki czarnej fladze z białą gwiazdą powiewającej zza płotu. Otworzyła nam jego córka. Rozmawialiśmy długo w ogrodzie. To była podróż przez dekady życia naszego bohatera. Historia nakreślona tatuażami. Delneri pokazywał obrazek na ciele i przypominał sobie jakieś wydarzenie. Wojsko, kobiety, mecze... Było tego mnóstwo. Zapraszam do materiału, bo znów musiałbym rozpisać się na kilka stron. Niestety, Delneri zmarł kilka lat temu. Myślę o nim ciepło dzięki pamiątkom, które nam wręczył – kalendarzom i breloczkom ukochanego Botafogo.
Gdzie mógłbym zabrać Was jeszcze podczas tej opowieści? Jest tego cała masa, a więc będę się streszczał. Część z naszych czytelników na pewno kojarzy Clebera. Jednego z najlepszych obcokrajowców grających w Wiśle Kraków. Silny brazylijski obrońca. Strzelił gola Barcelonie w el. Ligi Mistrzów, gdy „Biała Gwiazda" biła się dzielnie o fazę grupową Champions League, co było wyczynem znacznie trudniejszym niż obecnie.
Cleber po zakończeniu kariery wrócił do Brazylii. Mieszka w stolicy kraju – Brasilii. Co to jest za nieprawdopodobne miasto! Jakby wyciągnięte z filmów fantasy. Zupełnie pozbawione południowoamerykańskiej duszy. Futurystyczne i dziwne. Zabetonowane. Ale piękne. Zapierające dech w piersi.
Przez lata władze Sao Paulo i Rio walczyły o to, gdzie powinna znajdować się stolica kraju. W końcu lokalnych polityków pogodził szalony pomysł. Stworzenie sztucznego miasta - Brasilii właśnie. Po środku rozległego kraju, na ogromnym wypłaszczeniu. Głównym architektem miasta był nestor brazylijskiej i światowej architektury Oscar Niemeyer. Geniusz i szaleniec jednocześnie, bo w głowie zrodził mu się plan budowy „miasta idealnego". Z betonu właśnie, bo w nim najłatwiej zachować idealne kształty.
Z lotu ptaka Brasilia wygląda jak samolot. Na osi dłuższej usytuowano dzielnice mieszkaniowe, wzdłuż osi krótszej zlokalizowano budynki użyteczności publicznej, a na jej początku budynki rządowe, pałac prezydencki, siedzibę parlamentu, sądu i katedrę. Osiedla mieszkaniowe są zunifikowane i samowystarczalne, a ulice nie mają nazw tylko konkretne numery! Powstało dopiero w 1960 roku i jest największym miastem świata zbudowanym dopiero w XX wieku.
Tam właściwie nie musisz wiedzieć dokładnie gdzie jedziesz. Wystarczy, że powiesz taksówkarzowi: „Poroszę do hotelu..." i rusza. Wszystkie znajdują się bowiem w tym samym miejscu. Po Brasilii nie chodzi się pieszo. Jest płaska i gigantyczna. Ulice często nie mają nawet chodników. Tu każdy jeździ samochodem. Po „zainstalowaniu" się w hotelu ruszyłem do Clebera. Podałem kierowcy dokładny numer, jak przy określaniu idealnego położenia geograficznego, i ruszyliśmy do mieszkania mojego następnego rozmówcy.
Cleber był genialnym gospodarzem. Rozmawialiśmy wiele godzin. Po polsku, bo ani trochę nie zapomniał naszego języka. Poznałem jego syna, Victora, który także włada naszym językiem. W końcu dzieciństwo spędził w Krakowie. Dziś gra w lidze portugalskiej. Cleber pokazał mi miasto. Zabrał nawet do fryzjera, bo przez kilka tygodni zdążyłem już mocno zarosnąć. Pokazał swoją akademie piłkarską. Tam z kolei poznałem Julio Tarana, agenta piłkarskiego z polskimi korzeniami (dziadkowie urodzili się na wyspie Wolin), z nieprawdopodobnymi kontaktami.
Tu zaczyna się kolejna niezapomniana przygoda. Julio jest prawą ręką Andrei Bertolacciego – najpotężniejszego agenta w Ameryce Południowej, który ma w swojej stajni połowę reprezentantów Brazylii. Taran od małego prowadził karierę Davida Luiza. Wysłał go do Portugalii, naturalny kierunek jako przystanek w Europie dla wielu piłkarzy z Brazylii. Pomagał gdy leczył poważną kontuzję. Aż wreszcie transferował go do Chelsea, gdzie odnosił największe sukcesy.
Jego historie na temat działania rynku transferowego były fascynujące. Frakcje, wielka polityka, dzielenie się ligami przez największych graczy, by nie wchodzić sobie w drogę. Gdy wspomniałem, że wybieram się do Belo Horizonte na mecz Canarinhos z Chile, zaproponował, aby odwiedził go w hotelu. Poznam rodzinę Davida.
Byłem wniebowzięty. Kilka godzin przed meczem udałem się do hotelu, gdzie mieszkały rodziny i przyjaciele Brazylii (tzw. Bondi, czyli ekipa, która jeździ wszędzie za swoimi bliskimi). Miejsce przeżywało totalne oblężenie! Podczas mundialu oczywiście zapanowała bezgraniczna euforia związana z nadziejami, że uda się zmazać plamę z 1950 roku, gdy kraj ostatni raz organizował mundial. Kadra doszła do finału, ale przegrała z Urugwajem, co uznano za najwieksza hańbę w historii. Tzw. Maracanazo, które miało swoje reperkusje sportowe i społeczne. Część piłkarzy została wyklęta. Miała doczepioną łatkę zdrajców. Polecam mocniej zgłębić temat.
Gdy przebiłem się przez tłum fanów i zaporę z policji, w lobby przejął mnie już Julio. Był to jeden z najfajniejszych dni spędzonych podczas MŚ. Rodzina, narzeczona i przyjaciele Davida Luiza przyjęli mnie jak swego. Ojciec – kompletnie łysy, co mocno gryzie się z wyglądem Davida – wręczył mi figurkę z podobizną syna. Matka zaczęła opowiadać o dzieciństwie gwiazdy Canarihos. Siostra wspominała, że zawsze chciał być piłkarzem. Zbierał naklejki Pirelli i marzył, aby znaleźć się na jednej z nich. Proszę, udało się. Piękna narzeczona była gwiazdą magazynów plotkarskich, ale zupełnie nie epatowała celebryctwem. Zwykła dziewczyna wspierająca ukochanego. Wiedziałem nawet jak przygotowuje się do meczów David, bo w grupie był jego przyjaciel i osobisty trener.
Wszyscy ubrani w żółto-zielone, kanarkowe barwy reprezentacji, wpakowali się do busa, który zabrał nas na stadion. Podczas drogi znów świetne historie i wiedz, którą przelałem na papier w swoim reportażu. Jak bardzo David Luiz musiał walczyć o swoje. Jak zmienił go wyjazd do Portugalii, gdzie musiał szybko dojrzeć. Jak dba i kocha rodzinę, co widać po autografach z dedykacjami dla najbliższych.
Przyjaciele śpiewali piosenki na jego cześć. Bili w małe bębenki i grali na ukulele. Wspaniała przygoda. Na koniec dodam, że Brazylia pokonała po ciężkim boju Chile, a gola strzelił właśnie David Luiz.
Potem był półfinał z Niemcami. I katastrofa. Kontuzja Neymara w meczu z Kolumbią, o której non stop mówił cały kraj. Siedziałem na trybunie prasowej Estadio Mineirao i nie wierzyłem, co widzę. Późniejsi mistrzowie świata zmiażdżyli gospodarzy 7:1. Za moimi plecami, na stanowisku komentatorskim, siedział Ronaldo. Juz bez uśmiechu z wspomnianego eventu. Był załamany. Jak wszyscy na trybunach. Topiący te porażkę w litrach łez.
Na następny dzień wydania gazet nie miały wątpliwości. Tytuły krzyczały o nowym Maracanazo. W ten sposób David Luiz i jego koledzy zmazali plamę sprzed sześciu dekad. Dali odetchnąć poprzednikom. Ale nie w ten sposób, o jakim marzyli rodacy.
Wyjazd do Brazylii i relacjonowanie turnieju było fantastyczną przygodą. Przyjemnością i esencją pracy dziennikarza. Reportaże pisały się same. Historie z codziennych przygód przelewałem na papier. Jakkolwiek to nie zabrzmi, mecze były tylko dodatkiem. Nawet finał na Maracanie nie przebił fascynacji otoczeniem i społeczeństwem, które mnie fascynowało.
Do Brazylii jeszcze wrócę w cyklu swoich opowieści podczas pracy reportera piłkarskiego. Rozbuduję powyższe i poniższe, bo przez tygodnie spędzone w Ameryce Południowej wiele się działo:
+ Amazonia. Rozmowa z twórcą najdziwniejszego i największego turnieju piłkarskiego na świecie „Peladao". Siedem tysięcy drużyn rywalizuje w nim na boisku i poza nim – w konkursie piękności. Każda drużyna musi oprócz piłkarzy wystawić do boju swoją miss.
+ Kurytyba. Najlepiej zorganizowane miasto w Brazylii. To tu wymyślono przecznice, które potem skopiował Nowy Jork. Ma świetny transport miejski, który nigdy się nie spóźnia. Jest bardzo europejskie. Niemiecko-polskie, z uciekinierami i przesiedleńcami po II wojnie światowej. Byłem tu na procesji Bożego Ciała. Poznałem twórcę nowego sportu. Futsac, czyli mieszanki tzw. „Zośki" i siatkówki.
+ Porto Alegre. Zderzenie z bardzo niską temperaturą, gdy na turniej najcieplejszą rzeczą była bluza. Bliższe zapoznanie z cachacą. Nie polecam.
Maracana. Wtargnięcie kibiców Chile do biura prasowego. Oszukanych przy zakupie biletów na mecz z Hiszpanią. Chwila grozy, zniszczony sprzęt, ale kolejny ciekawy materiał. A do tego świetny mecz.
Redakcja meczyki.pl
Redakcja Meczyki16 Oct 2020 · 20:00
Źródło: własne

Przeczytaj również