Niemcy w tarapatach. Największe wyzwanie w karierze Joachima Loewa

Niemcy w tarapatach. Największe wyzwanie w karierze Joachima Loewa
Marco Iacobucci EPP
Mecz Niemców z Meksykiem, otwierający zmagania w mundialowej grupie F, oglądałem w jednym z  londyńskich pubów. Schodząc do podziemnej ubikacji zająłem ostatnie miejsce w kolejce, zaraz za dwójką konwersujących dżentelmenów. Gdy padło pytanie o pytanie o przewidywany rezultat, jeden z nich odpowiedział, że zadowoli go wyłącznie niekorzystny wynik dla Niemców.
Jego rozmówca przytaknął, dopowiadając że i w jego kraju bynajmniej nie toleruje się niemieckich zwycięstw; następnie obaj stwierdzili, że rzeczą jak najbardziej ludzką jest nie znosić Niemców, po czym rozeszli się w swoje strony. Na tę krótką chwilę połączyła ich wspólna opozycja wobec mistrzów świata.
Dalsza część tekstu pod wideo
Jeszcze bardziej ludzka jest bowiem zawiść względem zwycięzców. Ludzie lubią patrzeć jak upadasz. Abstrahując już od pobudek czysto politycznych, każdy niemiecki triumf na płaszczyźnie futbolowej napędza nienawistną karuzelę zazdrości. Jak kiedyś sławnie powiedział Gary Lineker - „Piłka nożna to taka gra, w której 22 mężczyzn biega za piłką, a na końcu i tak wygrywają Niemcy”
Każde więc najmniejsze potknięcie naszych zachodnich sąsiadów odbija się głośnym echem po całym kontynencie, który (niekoniecznie) skrycie marzy o przerwaniu ich względnie niedługiej, aczkolwiek uciążliwej hegemonii. Nie wyciągając pochopnych wniosków,  ta ulga może nadejść jeszcze szybciej, niż przewidywano. A moją podstawą do takich stwierdzeń bynajmniej nie jest sama inauguracja mundialu.

Mecze zdecydowanie zbyt towarzyskie

Cofnijmy się jeszcze kilka miesięcy przed kopnięciem pierwszej piłki na rosyjskich stadionach. Lista 32 drużyn zakwalifikowanych na mundial była już zamknięta, a na niej oczywiście panujący mistrzowie. Rozpoczął się wówczas tzw. „okres przygotowawczy”, czyli szereg skrajnie nudnych dla neutralnych widzów meczów towarzyskich, będących polem do eksperymentowania dla selekcjonerów.
Niemcy skompletowali sobie na ten okres wyjątkowo trudny kalendarz, mający jedynie nakreślić ich bezwarunkowe panowanie, a jednocześnie dostarczyć kibicom nieco większych wrażeń niż znęcanie się nad maluczkimi. Ostatecznie spośród 6 podjętych rywali, jedynie Arabia Saudyjska musiała uznać wyższość „Die Mannschaft”.
Lista przeciwników z kolei była wyjątkowo imponująca: Anglia, Francja, Brazylia, Hiszpania i na koniec Austria. Bilans starć z tą piątką to 3 remisy i 2 porażki. Próżno jednak budować jakiekolwiek wstrząsające ziemią opinie na podstawie meczów towarzyskich. Zwłaszcza, że Niemcy słyną z lekceważenia spotkań o niskiej wadze, czego przykładem były klęski ze Szwajcarią i Słowacją przed dwiema poprzednimi edycjami Mistrzostw Europy.
Nigdy jednak to zjawisko nie zaszło na aż tak szeroką skalę i przede wszystkim – nigdy dotąd nie napawało aż takim pesymizmem. Niemcy uwielbiają zgranie i zorganizowanie określać słowem „maszyna”, natomiast w ostatnich miesiącach bliżej mi do porównania ich do rozpadającego się urządzenia na korbkę. - Musimy przestać mówić o wygraniu mundialu, a zacząć wygrywać nasze mecze! - skomentował przebieg ostatnich miesięcy sfrustrowany Joshua Kimmich.

Prawdziwą drużynę poznaje się po tym jak kończy, a nie jak zaczyna

Kontrowersje zaczynały się już kształtować w obliczu typowania kadry przez Joachima Löwa. Dwie największe kości niezgody nosiły imiona: Manuel Neuer oraz Leroy Sane. Pierwszy z nich, choć bezsprzecznie jest pierwszoplanową postacią, stracił sezon w wyniku kontuzji. Jednocześnie fenomenalny rok w Barcelonie zaliczył kadrowy numer 2, czyli Marc-Andre Ter Stegen.
Do samego końca nie było wiadomo kto stanie między słupkami w spotkaniu z Meksykiem. Przeciągająca się rekonwalescencja Neuera zwiększała szanse jego młodszego kolegi, natomiast reszta drużyna z Löwem na czele uparcie nakreślała, że bramka należy do kapitana. Brak klarowności w tym sporze powodował wewnętrzne tarcia, które prowadziły do dziennikarskich pytań o poprawność atmosfery na zgrupowaniach. Niby nic takiego, ale czy ktokolwiek by 4 lata temu pomyślał o jakichkolwiek antagonizmach w niemieckim obozie?
Joachim Löw jest znany jako zagorzały propagator drużyny jednolitej, pozbawionej odstających indywidualności na płaszczyźnie charakterologicznej. W dużym skrócie, nie potrafisz współpracować – wylatujesz. W kuluarach mówi się, ze właśnie takie rozumowanie kryło się za pominięciem najlepszego młodego zawodnika w Premier League, Leroya Sane.
Kiedy odwołanie lotu skrzydłowego Manchesteru City do Rosji stało się już oficjalne, Mats Hummels zabrał głos na łamach prasy. Z dużym przekonaniem powiedział, że Sane nie może z miejsca oczekiwać pozycji równej Müllerowi czy Özilowi.
22-latek przyjeżdżał na zgrupowania z wysoko uniesioną brodą i nie rozumiał, że w hierarchii nadal był wchodzącym do zespołu młodzianem, który na sesję treningową musi przytaszczyć wór z piłkami. Problemy z nieposkromionym ego do pary z bynajmniej niezachwycającymi liczbami skłoniły więc Joachima Loewa do zabrania w jego miejsce Juliana Brandta.

Nieudany plan wojny błyskawicznej

Punktem kulminacyjnym piętrzących się pomniejszych komplikacji okazał się, rzecz jasna, mecz przeciwko reprezentacji Meksyku. Podopieczni Juana Carlosa Osorio odprawili swoich rywali z jednobramkową klęską, choć z przebiegu meczu nasuwa się wniosek, że to był najniższy możliwy wymiar kary.
17 lipca 2018 roku w śpiączkę zapadł sztandarowy niemiecki pragmatyzm. Na Euro w 2012 Mario Gomez potrzebował 22 sekund z piłką przy nodze, by trzykrotnie trafić do siatki. „Die Mannschaft” urosło wówczas do miana alegorii uporządkowania i bezpośredniości, funkcjonujących na zasadzie wspomnianej wcześniej dobrze naoliwionej „maszyny”.
Szturm na meksykańską bramkę w najmniejszym stopniu nie przypominał jednak „Blitzkriegu”, a bezowocne bicie głową w mur. 25 strzałów, z czego 9 celnych, a każdy z nich bezpiecznie w rękach Guillermo Ochoy. Symultanicznie murawę dzielili: Marco Reus, Mesut Özil, Mario Gomez, Julian Brandt, Julian Draxler oraz Thomas Müller, czego nie udało się przełożyć na choć jedno trafienie.
O ile można bez najmniejszego problemu wymieniać światowej klasy ofensywnych pomocników i skrzydłowych, którymi dysponuje Löw, tak od lat bez większego powodzenia selekcjoner „Die Mannschaft” próbuje znaleźć następcę Miroslava Klose. Naturalnym wyborem miał być Timo Werner, który jednak nie raz pokazał, że przytłacza go presja.
Szyki obronne Meksyku z powodzeniem zagęszczały pole karne, co zupełnie zgubiło przyzwyczajonego do przeszywających podań prostopadłych 22-latka. Drużyny grające przeciwko Niemcom z konieczności będą się uciekać do podobnych manewrów, co jest pesymistycznym zwiastunem dla pokładających nadzieję w młodym snajperze.

Jak domino – kostka po kostce

Katastrofa miała swoje korzenie, jak to zwykle bywa, przy własnym polu karnym. A zwłaszcza w dwóch konkretnych punktach, które Meksyk, czując w wodzie zapach krwi, skrzętnie odizolował i bezlitośnie kąsał. Mowa tu o Samim Khedirze i Joshui Kimmichu. Sznur błędów popełnianych przez jednego z nich wynikał bezpośrednio z niekompetentności drugiego. Ale po kolei.
Taktyczne założenia w sferze defensywy „Die Mannschaft” w dużym stopniu przypominają te, które Zinedine Zidane implementował w Realu Madryt. W roli Marcelo występuje tutaj Joshua Kimmich. Boczny obrońca nie tylko oskrzydla akcje ofensywne, ale tworzy przewagę w linii pomocy. Żeby taki manewr miał prawo bytu, niezbędny jest „Casemiro”, czyli w tym przypadku Sami Khedira.
31-latek ma jednak swoje najlepsze dni za sobą. Swoją rolę, czyli asekurację atakującego Kimmicha oraz grającego po drugiej stronie Plattenhardta – starał się wykonywać minimalnym nakładem sił. Nie tylko jednak odstawał fizycznie, brakowało mu zaangażowania w odbiorze. Wyrwę, która powstała w polu opuszczonym zarówno przez Kimmicha, jak i Khedirę, bezlitośnie eksploatował Hirving Lozano.
Wydawałoby się, że można było tego uniknąć zwyczajnie poprzez pozostawienie bocznych obrońców niżej, odciążając defensywnego pomocnika, który w tym spotkaniu pełnił swoją rolę jedynie na papierze. Także to zagranie było niemożliwe ze względu na rozpoczęty wcześniej efekt domina. Ofensywna trójka wspomagająca napastnika nie zawierała bowiem ani jednego nominalnego skrzydłowego.
Draxler, Özil i Müller – naturalnym instynktem każdego z nich jest zawężanie gry do środka i szukanie miejsca zaraz za napastnikiem. W to graj Meksykanom, którzy z olbrzymią przyjemnością zastawiliby pole karne, oczekując wywiezienia z Moskwy punktu. Zarówno Kimmich, jak i jego vis-a-vis byli więc niezbędni, by rozciągnąć obronę „El Tri”. Obojgu jednak zabrakło kondycji, by załatać dziury z tyłu. Obaj myśleli, ze mogą liczyć na Khedirę.
Mówiąc o braku nominalnych skrzydłowych można ponownie puścić oczko w kierunku Leroya Sane -  wskazanie genezy tej porażki z pewnością nie jest więc „zero-jedynkowe”. Pewnym jest jednak, że zabrakło ponaglenia. Niemcy sprawiali wrażenie myślących o rywalu, z którym zmierzą się w finale, już przed wyjściem z grupy. Dopiero kiedy poczuli ogień na plecach zaprezentowali zaangażowanie, jakiego oczekiwało się od nich od pierwszej minuty.

Mecz ma 90 minut

Wszystko teraz sprowadza się do Joachima Löwa. To on zbudował tę kadrę niemalże od zera i nikt lepiej niż on nie wie, jak zmieniać zacinające się tryby w maszynie. Problem tkwi w tym, że Niemiec nie jest zbyt skory do roszad. Na brazylijskim mundialu w 2014 dopiero kontuzja Mustafiego wymusiła na nim przesunięcie Lahma z powrotem do obrony, co okazało się kluczowe w kontekście ostatecznego triumfu.
Pomysł z grą kapitana na pozycji defensywnego pomocnika, tak uparcie forsowany przez najpierw Guardiolę, później Löwa, okazał się marny w skutkach. 4 lata temu o odmianie losu zadecydowała fortuna, ale tym razem być może zajdzie konieczność odłożenia na bok upartości i dumy w celu podreperowania tego, co jeszcze można naprawić.
W pierwszej części obiecałem nie wyciągać pochopnych wniosków i tego będę się trzymał. To dopiero drugi raz, kiedy Niemcy uznają wyższość swojego rywala w inauguracyjnym spotkaniu mundialu. Poprzedni raz miał miejsce w 1982, a wówczas odbili się od dna i dotarli do samego finału.
Mój ojciec przy każdym spotkaniu z udziałem reprezentacji Niemiec powtarza, że oni zawsze grają do samego końca. Nawet kiedy wszystko wydaje się przypieczętowane, błędem jest oderwanie wzroku od telewizora, dopóki nie zabrzmi ostatni gwizdek. Tak jak Cacau w 2011 w spotkaniu z Polakami zniszczył marzenia o zwycięstwie w ostatniej minucie, tak i teraz reprezentanci „Die Mannschaft” mogą pokazać swoją potęgę tym, których tak cieszy ich potknięcie.
Rafał Hydzik
Redakcja meczyki.pl
Rafał Hydzik23 Jun 2018 · 14:40
Źródło: własne

Przeczytaj również