Liverpool FC. Sadio Mane: od nędzy do pieniędzy i sławy. Cała wioska zrzucała się, by mógł grać w piłkę

Cała wioska zrzucała się, by mógł grać w piłkę. Sadio Mane w drodze od nędzy do pieniędzy i sławy
Vlad1988 / shutterstock.com
Zazwyczaj próżno szukać go w blasku fleszy, choć zdecydowanie na to zasługuje. Wchodzi na boisko, robi swoje (i to znakomicie), a po meczu znów jest spokojnym, skromnym chłopakiem, któremu sława i wielkie pieniądze nie zawróciły w głowie. Sadio Mane przeszedł w swoim życiu daleką drogę. Od głodu, biedy i grania na ulicach, do reprezentowania obecnie najlepszej klubowej drużyny na świecie.
Latem 2002 roku oglądał w akcji reprezentację Senegalu, która sensacyjnie dotarła aż do ćwierćfinału Mistrzostw Świata, wcześniej pokonując m.in. broniącą tytułu reprezentację Francji. Ich boje śledził z wypiekami na twarzy, dumą, ale i pragnieniem, by kiedyś też znaleźć się na ich miejscu.
Dalsza część tekstu pod wideo

Marzenia o Premier League

Mieszkał z wujkiem, bo jego rodzice mieli zbyt dużo dzieci, by zapewnić wszystkim odpowiednie warunki do życia. Co ciekawe, Senegalczyk już wtedy marzył o grze na Wyspach Brytyjskich.
- Każdego ranka i wieczoru zawsze chodziłem z moim przyjacielem grać w piłkę na ulicach. Kiedy byłem młody, myślałem tylko o Premier League, którą oglądałem w telewizji. Tylko Premier League. To był dla mnie wielki sen - opowiadał.
To właśnie po wspomnianym Mundialu w Korei i Japonii wiedział już, że chce zrobić wszystko, by zostać piłkarzem. Zaczął więc namawiać rodzinę, by pozwolili mu wyjechać do większego miasta, gdzie mógłby dołączyć do jednego z klubów piłkarskich. Początkowo nie spotkał się z akceptacją, ale w końcu jego rodzice i wychowujący go wujek zrozumieli, że futbol to wszystko, co liczy się dla młodego Sadio.
- Mój wujek był największą pomocą, ale nie jedyną. Prawie wszyscy w mojej wiosce dawali mi pieniądze - tłumaczył po latach piłkarz Liverpoolu.

“Chcesz grać w tych butach i spodenkach?”

Dzięki zebranym środkom w końcu mógł przenieść się na przedmieścia Dakaru, a po kilku dniach rozpoczął testy w lokalnej akademii “Generation Foot”. Tam nie zrobił dobrego pierwszego wrażenia.
- Kiedy tam przybyłem, widziałem wielu testowanych chłopców. Nigdy tego nie zapomnę i teraz jest to zabawne, ale podszedł do mnie wtedy starszy mężczyzna, który patrzył tak, jakbym był w niewłaściwym miejscu. Zapytał mnie, czy jestem tu na próbę. Gdy odpowiedziałem, że tak, usłyszałem: “Z tymi butami? Jak możesz w nich grać?”. Po chwili dodał jeszcze: “I z tymi spodenkami? Nie masz nawet piłkarskich szortów?” - wspominał swoje początki w Dakarze.
Na murawie Sadio pokazał jednak, że choćby grał w jeansach i pantoflach, i tak będzie najlepszy. Nie trzeba chyba dodawać, że dostał wtedy angaż w akademii.

Witaj Europo

Tam radził sobie na tyle dobrze, że w pewnym momencie został wypatrzony przez scoutów francuskiego Metz. Wyjechał więc do Francji, nawet nie mówiąc o tym swoim rodzicom. Dopiero po pewnym czasie zadzwonił do mamy, która nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała.
Przeprowadzka do Europy była dla niego wielką zmianą. Dosłownie pod każdym względem. Przykład? Pewnego dnia Mane zobaczył mężczyznę z aparatem. Poprosił go, by zrobił mu zdjęcie, bo chciałby wysłać je swojej mamie. Gdy ten zapytał Senegalczyka o jego adres e-mail, Mane odparł, że go nie ma. Podał tylko adres klubu, na koniec pytając jeszcze, czy na pewno nie będzie to nic kosztowało.

“Red Bull” dodał skrzydeł

W Metz spędził tylko pół sezonu, strzelając jednego gola i notując jedną asystę w 21 meczach. Bilans zdecydowanie na kolana nie powala, ale gra Senegalczyka i tak spodobała się innym europejskim klubom. Bez wątpienia pomógł mu też udział w Igrzyskach Olimpijskich, odbywających się w Londynie. Ostatecznie, latem 2012 roku Mane za 4 miliony euro powędrował do Red Bulla Salzburg.
- Było zimniej niż we Francji i na początku nie mówiłem po niemiecku, ale miałem bardzo dobrego trenera, Rogera Schmidta - wspominał swoje początki w Austrii.
O ile w Metz nie imponował bramkami i asystami, to już po przeprowadzce do Salzburga jego liczby rosły niemal z meczu na mecz. Łącznie dla “Byków” rozegrał 87 oficjalnych spotkań. Bilans? 45 goli i 32 asysty. Kolejne potwierdzenie, że akurat ekipa ze stajni Red Bulla to idealne miejsce do rozwoju i świetna trampolina do wielkiego futbolu.

Wyśniona Anglia, przystanek Southampton

Co ciekawe, jeszcze podczas gry w Austrii Mane spotkał się z Jürgenem Kloppem, który chciał go wówczas ściągnąć do Borussii Dortmund. Finalnie niemiecki szkoleniowiec z tego pomysłu zrezygnował, czego później poważnie żałował. Zanim ich drogi spotkały się w Liverpoolu, Mane musiał wydłużyć swoją trasę o przejazd przez Southampton. Do “Świętych” dołączył we wrześniu 2014 roku, a jego transfer opiewał na kwotę 23 milionów euro.
Trafił więc do wymarzonej Premier League. Śnił o niej w dzieciństwie, oglądał mecze, a teraz sam stał się jej integralną częścią.
W Anglii nie potrzebował zbędnej aklimatyzacji. W pierwszym ligowym sezonie przy St Mary’s Stadium wybiegał na murawę 30 razy, dziesięciokrotnie wpisując się na listę strzelców. Niemal identycznie było w kolejnym. Tym razem piłka po jego strzałach 11 razy wpadała do siatki. Łącznie z meczami pucharowymi, Mane uzbierał w czerwono-białej koszulce 25 bramek i 14 asyst.
Zabłysnął jednak przede wszystkim wówczas, gdy w 2 minuty i 56 sekund ustrzelił hat-tricka w starciu z Aston Villą, co do dziś stanowi rekord Premier League.
W Southampton spędził udany czas, ale w końcu zaczął poróżniać się z prowadzącym drużynę Ronaldem Koemanem, który miał mu za złe - co nie może dziwić - zamiłowanie do spóźniania, nawet w dni meczowe. Podobno jednak Senegalczyk zwalczył już ten nie najlepszy nawyk.

Wielki transfer, bolesny rzut karny i wejście na szczyt

Liverpool w ostatnich latach przyzwyczaił kibiców do sprowadzania piłkarzy z Southampton. W lipcu 2016 roku właśnie w takim kierunku powędrował Mane, za którego “The Reds” wyłożyli ponad 42 miliony euro. Sadio szybko stał się niezbędnym elementem układanki Jürgena Kloppa. Do tego stopnia, że gdy wyjechał na Puchar Narodów Afryki, Liverpool kompletnie przestał sobie radzić, gubiąc punkty w Premier League i odpadając z krajowych pucharów.
W końcu Senegal pożegnał się z afrykańskim czempionatem, przegrywając w ćwierćfinale z Kamerunem po rzutach karnych. Jedenastki nie wykorzystał właśnie Mane, a kibice w jego kraju zaczęli sugerować, że zrobił to celowo, by szybciej wrócić do Anglii.
Chociaż piłkarz Liverpoolu płakał i przepraszał rodaków za zmarnowanie rzutu karnego, kibice, a może uściślając bandyci, zaczęli atakować dom jego bliskich. Zniszczyli też samochód wujka, który był zresztą prezentem od Mane. Po tych incydentach piłkarz musiał zapewnić swojej rodzinie całodobową ochronę. Doskonały przykład, jak szybko miłość fanów potrafi zmienić się w nienawiść.
Po powrocie do Anglii, Senegalczyk znów stał się kluczowym piłkarzem Liverpoolu, co nie zmienia się do dziś. Strzela, asystuje, zdobywa kolejne trofea. Razem z Mohamedem Salahem i Roberto Firmino tworzy piekielnie groźne trio w ofensywie. Ma już na koncie triumf w Lidze Mistrzów, Klubowych Mistrzostwach Świata, a za kilka miesięcy - o ile nie wydarzy się jakiś kataklizm - uniesie puchar za wygranie Premier League, na co czerwona część miasta Beatlesów czeka już kilkadziesiąt lat.
W poprzednim sezonie Mane dość niespodziewanie sięgnął też wspólnie z Salahem i Aubameyangiem po koronę króla strzelców w angielskiej elicie, a przecież występuje przede wszystkim na skrzydle. Bieżąca kampania jest dla niego póki co równie udana. Nikt z szeregów “The Reds” w lidze nie trafia do siatki częściej (11 trafień), a ponadto Senegalczyka znajdziemy też w czołówce najlepszych asystentów z sześcioma decydującymi podaniami na koncie.
***
Chciał zostać piłkarzem - został piłkarzem. Chciał grać w Premier League - gra w Premier League. Mane udowadnia, że marzenia faktycznie się spełniają. I wcale nie jest to jakaś górnolotna gadka. Senegalczyk ciężką pracą doszedł niemal na sam szczyt, chociaż w dzieciństwie nie miał praktycznie niczego. Nie zapomina o tamtych czasach, regularnie pomagając swoim biedniejszym rodakom. To nie tylko znakomity piłkarz, ale przede wszystkim dobry człowiek.
- Dlaczego miałbym chcieć dziesięć Ferrari, dwadzieścia diamentowych zegarków albo dwa samoloty? Co te przedmioty zrobią dla mnie i dla świata? Byłem głodny i musiałem pracować fizycznie. Przetrwałem ciężkie czasy, gdy grałem w piłkę boso. Nie miałem wykształcenia i wielu innych rzeczy. Teraz, dzięki temu, że zarabiam dzięki piłce nożnej, mogę pomóc innym ludziom - mówił niedawno w jednym z wywiadów Senegalczyk.
Klasa. Zarówno na boisku, jak i poza nim.
Dominik Budziński

Przeczytaj również