Superszpieg Armii Krajowej tworzył też polską piłkę. Wyjątkowa historia bohatera. "Materiał na znakomity film"

Superszpieg Armii Krajowej tworzył też polską piłkę. Wyjątkowa historia bohatera. "Materiał na znakomity film"
Anna Gawlik/shutterstock.com
Przyjęło się, że życie pisze najlepsze scenariusze. Doskonałym tego przykładem jest Mikołaj Beljung, trener śląskich i dąbrowskich klubów piłkarskich. Powiedzieć, że jego życiorys to materiał na znakomity materiał filmowy, to nic nie powiedzieć. Szczególnie, że taki już powstał, a oparty o niego serial bił rekordy popularności. Beljung był bowiem szpiegiem Armii Krajowej i m.in. jego historia stanowiła inspirację dla twórców "Stawki większej niż życie".
Jest rok 1957. Ruch Chorzów po tłustych latach ma coraz większe problemy. Hutniczy klub nie może równać się zamożnością z tymi górniczymi, ale długo nie oddaje pola i zajmuje medalowe miejsca. W końcu kryzys organizacyjny zaczyna znajdować odzwierciedlenie w tabeli. Drużynę prowadzi niepozorny szkoleniowiec, znany głównie z pracy w klubach w niższych ligach regionu. Śniada, cera, czarne włosy i okulary. Trzeba przyznać, że 43-letni Mikołaj (a właściwie Miklos) Beljung, który zaczął z chorzowianami rozgrywki ligowe od dwóch porażek, wyglądał dość niepozornie. Tak też grał jego Ruch, przy czym częściej gorzej niż lepiej.
Dalsza część tekstu pod wideo

Niebieski Węgier

- To był niezły trener. Spokojny, ale wymagający - wspominał go Gerard Cieślik, symbol klubu. Za swoją pracę w Ruchu nie był jednak oceniany najlepiej. Katowicki "Sport" w relacji z pierwszego treningu napisał, że trener to najsłabszy punkt zespołu. Potem było tylko gorzej. We wrześniu 1957 r. ta sama gazeta donosiła:
- Ruch słaby jak chyba nigdy w swej chlubnej karierze, grał bez koncepcji, po utracie bramki zupełnie bez ambicji. (...) Chorzowianie przeżywają spadek formy, który nie wróży nic dobrego na najbliższą przyszłość. Załamanie, jakie przeżywali na tym meczu, świadczy o niczym innym jak o tylko o niedotrenowaniu zespołu, względnie o wadliwym szkoleniu.
Swoje trzy grosze dołożył legendarny napastnik chorzowian Henryk Alszer, który potwierdził, że działacze rozmawiają z nowym trenerem. I dodał: - Nasz zespół jest niedotrenowany, że brak mu po prostu kondycji tak niezbędnej do wykrzesania z siebie maksimum.
Natomiast w 2020 r. na portalu “historiaruchu.pl” Eugeniusz Lerch opisał pochodzącego z Węgier szkoleniowca następująco:
- Dobrze go wspominam, przecież u niego zadebiutowałem w pierwszym zespole. Miał dobry warsztat, bardzo często oglądał rezerwy i juniorów. Nie wszystkim jednak przypadł do gustu, niektórzy mówili na niego "kelner", bo był szefem w jednej z restauracji w Katowicach.

Śląski mistrz

Ruch w całej swej ponad stuletniej historii miał 69 szkoleniowców. Beljunga może i nie sposób włączyć do szkoleniowego panteonu "Niebieskich", ale sam fakt, że dostąpił zaszczytu prowadzenia piłkarzy tak utytułowanego klubu świadczy o jego fachowości. Niewiele wcześniej, bo w 1956 r. Węgier prowadził trzecioligowego Piasta Gliwice, z którym zdobył mistrzostwo Śląska. Dzięki temu zespół stanął do eliminacji o II ligę. To wyzwanie okazało się jednak ponad możliwości ambitnych gliwiczan. W pierwszym barażowym spotkaniu zremisowali ze Stalą Rzeszów 2:2, ale kilka dni później doznali wysokiej porażki ulegając w Szczecinie tamtejszej Gwardii 2:5. Piast następnie przegrał 0:1 w Rzeszowie i stracił szanse na awans. Mimo zwycięstwa 2:0 w domowym starciu z Gwardią, gliwiczanie zajęli ostatnie miejsce w grupie. Trener zrezygnował.
Była to jego druga przygoda z Piastem. Tuż bowiem po założeniu klubu w 1945 r. prowadził gliwickich piłkarzy przez cały 1946 r. “Niebiesko-czerwoni” zajęli wówczas trzecie miejsce w opolskiej A klasie i nie zakwalifikowali się do mistrzostw Polski. W międzyczasie Beljung szkolił graczy RKU Sosnowiec i milicyjnego WMKS Katowice. W 1955 r. trafił do dzielnicowego klubu ze stolicy Górnego Śląska - Podlesianki. Drużyna występowała wówczas na trzecim poziomie rozgrywkowym. Na Podlesiu do dziś wspominają, że pod wodzą Beljunga piłkarze grali jak z nut. Osiągnęli wtedy najlepszy wynik w historii - mistrzostwo regionu. Był to pierwszy wymierny sukces Węgra w jego karierze szkoleniowej. Dał on przepustkę do rywalizacji w drugoligowych eliminacjach. Podlesianka trafiła na Gedanię Gdańsk, Bzurę Chodaków i Spartę Lubań. Po pięciu meczach Ślązacy mieli na koncie pięć punktów i do rozegrania decydujący o awansie mecz ze Spartą. Przegrali i bezpowrotnie pożegnali się z marzeniami o II lidze, a szkoleniowiec odszedł do Gliwic.

W dyrektory

Wyniki Beljunga osiągane w niższych ligach zostały dostrzeżone i docenione w Chorzowie. W sumie poprowadził "Niebieskich" w 20 meczach ligowych, po raz ostatni 21 września 1957 r. w zremisowanym 1:1 spotkaniu z Odrą Opole. I choć drużyna wylądowała na ósmym miejscu w tabeli, najgorszym od wielu lat, to w jego praca nie jest oceniana jednowymiarowo. Wprowadził bowiem do zespołu młodziutkiego Eugeniusza Lercha, który podczas dziesięciu lat gry w niebieskiej koszulce dwukrotnie zdobył mistrzostwo i strzelił 89 goli, wygrał we Frankfurcie towarzyski mecz z Eintrachtem, czy wyeliminował z Pucharu Polski Legię. Na stronie “historiaruchu.pl” czytamy, że eksperyment ze szkoleniowcem się nie powiódł, ale winnym tego nie był tylko Beljung. Potem szkoleniowiec pracował jeszcze w Górniku Radlin, z którym z hukiem spadł z Ekstraklasy, ale też pod ręką Węgra rozkwitł talent Stanisława Oślizły, legendy innego Górnika, tego z Zabrza.
W 1956 r. sportowe zaangażowanie przybysza z Siedmiogrodu zostało nagrodzone. Wybrano go pierwszym dyrektorem Stadionu Śląskiego.
- To było ukoronowanie jego sportowej działalności. Sprowadzał na stadion zespoły z Węgier, w zamian organizował obozy dla naszych drużyn nad Balatonem - opowiadała jego córka Janina Gierzyńska.
Pierwszym wielkim wydarzeniem, które ściągnęło rzesze fanów na stadion, był mecz reprezentacji Polski ze Związkiem Radzieckim, rozegrany 20 października 1957 r. Spotkanie przeszło do historii, bo “Biało-czerwoni” ograli faworyzowanych rywali ze znienawidzonego kraju 2:1, a dwa gole strzelił Cieślik, niedawny podopieczny Beljunga.

“Myśmy wtedy nie wiedzieli kim on był w czasie wojny”

Co o swoim trenerze mogli wiedzieć podopieczni? Tyle, co sam chciał im powiedzieć. A o swej przeszłości nie mówił wiele. Właściwie wcale. Miał ku temu powody, podobnie jak do tego, by nie rzucać się w oczy.
Cieślik opowiadał: - Był świetnym organizatorem, bardzo dbał o szczegóły, przewidywał różne sytuacje i był na wszystko przygotowany. Nie wiedzieliśmy, gdzie się tego nauczył, że to w czasie wojny takie podejście ratowało mu życie.
Lerch zaś podkreślał: - O swoich przeżyciach milczał. Myśmy wtedy nie wiedzieli kim on był w czasie wojny.
Być może natomiast jego podopieczni słyszeli, że urodził się w Siedmiogrodzie. Żeby było trudniej, jest to region należący obecnie do Rumunii, ale zamieszkiwany w dużym stopniu przez Węgrów. A żeby jeszcze bardziej skomplikować tło, należy wspomnieć, że ojciec, również Miklos, wywodził się z francuskiej rodziny, natomiast matka Katarzyna Scherting była Węgierką. Zamieszkiwali w maleńkim Lugoj koło Timisoary i mieli tam fabryczkę. Nasz bohater pojawił się na świecie 5 marca 1914 r. i jego przeznaczeniem miał być żywot przedsiębiorcy. Od początku był jednak niespokojnym dzieckiem, co nie uszło oczywiście uwadze rodziców. Widząc, jak energia rozsadza kończącego szkołę handlową potomka, który m.in. grał wówczas w piłkę w lidze rumuńskiej, ojciec zdecydował się wysłać go do Paryża, by znalazła ona ujście. Krótko mówiąc, chłopak we Francji miał się trochę wyszumieć, a następnie ustabilizować, wrócić i realizować się w rodzinnym biznesie.
Paryż to było idealne miejsce dla Beljunga juniora. Czuł się tam jak ryba w wodzie. I zaczął organizować życie po swojemu. Owszem, nie stronił od towarzystwa dam wątpliwej proweniencji, bawił się, tańczył, ale pociągały go znacznie bardziej niebezpieczne rozrywki. Węgier upodobał sobie karczemne awantury, w trakcie których okładał swoich oponentów. I nie tylko. Był szybki, wysportowany i waleczny, więc z takich starć wychodził zwykle zwycięsko. Szaleństwa młodego Beljunga ukróciła paryska policja, która po jednej z awantur zamknęła go w areszcie. Aby uniknąć problemów, zadeklarował chęć wstąpienia w szeregi Legii Cudzoziemskiej, która stanowiła wówczas ratunek przed więzieniem dla podobnych mu miłośników przygody.
Szybko jednak okazało się, że połączenie ostrego rygoru w szeregach legionistów, stylu życia kolegów, krzyków podoficerów, szczególnie tureckiego pochodzenia, i podejście porucznika, dowódcy kompanii, to zbyt wiele dla wrażliwego młodzieńca. Postanowił więc zmienić otoczenie. Formalnie zaś zdezerterował, a w Legii bardzo poważnie podchodzono do takich przypadków. Wysłano więc za nim żandarmów, którzy schwytali Miklosa i zamknęli. Siedział w hiszpańskich i francuskich więzieniach. Potem jednak przekonał dowództwo, że jest gotów dalej służyć Legii. W końcu dał nogę na dobre. Uciekł do hitlerowskich Niemiec, gdzie w przededniu wojny nikt go nie szukał.

"Zwycięstwo będzie twoją nagrodą. Zdrada karana jest śmiercią"

Tam jednak niespokojny duch Beljunga dał znów o sobie znać. W III Rzeszy, zinfiltrowanej przez Gestapo i inne służby dbające o bezpieczeństwo, postanowił związać się z antyfaszystowskim podziemiem. W efekcie został aresztowany i zamknięty w więzieniu najpierw w Saarbruecken, a następnie w praskim Pankracu. Tam zastał go wrzesień 1939 r. 25-latek uparcie nie przyznawał się do winy, a do tego miał obywatelstwo sojuszniczych Węgier. Niemcy zdecydowali się dać mu szansę i wręczyli nakaz wyjazdu do Katowic, gdzie podjął pracę w biurze przesiedleńczym. Zajmował się tam akcją przesiedleńczą bałkańskich Niemców na Śląsk. Mówi się, że od razu zaczął szukać kontaktów z Polakami.
A może bardziej z Polkami? Miklos Elżbietę Orlińską poznał przypadkowo. Węgier szedł sobie po Hoeferstrasse (obecnie ul. Kościuszki), gdy przez witrynę salonu fryzjerskiego dojrzał drobną szatynkę w białym fartuszku. Tak się złożyło, że była ona kurierką Związku Walki Zbrojnej, protoplasty Armii Krajowej, znaną w organizacji jako "Kinga" lub "Ela", niezwykle odważna i inteligentna żołnierka. Wstąpił. Zapoznali się. Orlińska niezwłocznie zameldowała swym zwierzchnikom, że poznała pracującego w biurze przesiedleńczym Węgra, który nie ukrywał swego antyfaszyzmu. Postanowiono zweryfikować Beljunga, a jednocześnie zastanowić, jak może się przydać. Juliusz Niekrasz w książce "Z dziejów Armii Krajowej na Śląsku" zaznaczył, że sprawdzanie nowego kontaktu było bardzo gruntowne, a "Kinga" wkrótce otrzymała rozkaz zjednania go dla ruchu oporu. Poszło gładko. Niewykluczone, że kierowały nim tyleż niechęć do hitlerowców, co uczucia do pięknej kurierki. W każdym razie Miklos, a od teraz bardziej Mikołaj o pseudonimie "Miki", został zaprzysiężony w ZWZ.

Oberscharfűhrer Karl Heimbach donosi

Szybko stał się jedną z kluczowych postaci śląskiego podziemia. Z czasem został adiutantem porucznika Wacława "Nowiny" Stacherskiego, szefa katowickiego inspektoratu Armii Krajowej. Odwaga Beljunga była owiana legendą. Niekrasz, który służył z nim w ZWZ/AK, pisał w swych wspomnieniach: - Igrał ze śmiercią. Lubował się w sytuacjach niebezpiecznych i ryzykownych. Stale wyzywał los.
A co robił? Dowództwo polskiego podziemia postanowiło wykorzystać fakt, że był poliglotą. Mikołaj nie tylko bowiem świetnie mówił w trzech językach, ale przede wszystkim płynnie posługiwał się niemieckimi dialektami: saksońskim, berlińskim i wiedeńskim. Do tego doszły talent aktorski (ponoć zdarzało się, że podczas akcji zakładał sutannę i odgrywał księdza) i przymioty charakteru.
Niekrasz: - Z odwagą łączył niebywały wprost tupet. W trudnych sytuacjach lubił przechodzić do ataku, gromił za nieporządki, groził, rozkazywał, co zwłaszcza, gdy występował w mundurze z wysokimi dystynkcjami, robiło duże wrażenie.
Właśnie, mundur. "Miki" szybko zorganizował esesmański mundur. Właściwie to ukradł w swoim biurze. Otrzymał dwie nowe tożsamości. Po latach Beljung na łamach "Trybuny Robotniczej" opowiadał:
- Dostałem fałszywą legitymację służbową na nazwisko SS oberscharfűhrera Karla Heimbacha, urodzonego 5 marca 1914 roku w Petrowitz, Kreis Kattowitz. Drugi Dienstausweis miałem na nazwisko Peter Andron, z tą samą datą urodzenia. Byłem więc oficerem SS, pracującym w administracji, na co wskazywały otoki na kołnierzu, srebrno-czarne. Patrole z Waffen SS nie interesowały się administracją.
Obie postaci łączył Mikołaj i data urodzenia wpisana w papiery. Poza tym różniło wszystko. Karl był szorstkim, wyszczekanym, pysznym esesmanem. Peter wytwornym, nieco sentymentalnym i lubianym przez kobiety wiedeńskim przedsiębiorcą, który miał lekką rękę do wydawania pieniędzy i często gościł na Śląsku w interesach. W obu rolach miał zdobywać broń, dokumenty, gromadzić informacje, prowadzić operacje finansowe w bankach Rzeszy, by pozyskiwać środki pieniężne dla podziemia.
Mikołaj Beljung vel Peter Andron (źródło: katowice.eu)
beljung
katowice.eu

W paszczy lwa

Pierwsze przedstawienie w esesmańskim mundurze odbyło się w Sosnowcu. W lokalnej drukarni Karl Heimbach zamówił 100 specjalnych blankietów, dzięki którym żołnierze podziemia mogli dokonywać transakcji w bankach, podróżować i kupować broń. Za najbardziej spektakularną jego akcję uchodzi ta z Ostrawy. Agent "Miki" zdobył w niej 500 pistoletów dla AK. Opowiadał potem, że nie był najlepiej przygotowany do działania. Mało wiedział o tym, jak załatwia się broń w administracji wojskowej. Słyszał tylko, że zaopatrywać się należy w ośrodkach Verkaufstelle. Na cel wziął sobie ten w nieodległej Ostrawie. Dotarł tam jako Karl Heimbach. Kierownikowi ośrodka przedstawił specyfikację na 50 sztuk broni krótkiej, bo tylko tyle można było wydać z magazynu jednej osobie. Ale żądał wydania 500! W dodatku zapotrzebowanie dotyczyło policji we Lwowie. Magazynier, mimo że miał do czynienia z wysokim rangą oficerem SS, nie ugiął się i odesłał oberscharfűhrera do miejscowego Polizeiobersta, czyli komendanta okręgu.
Beljung alians Heimbach z wrzaskiem wparował do gabinetu szefa ostrawskiej policji, pomstując na czym świat stoi, że nie chcą wydać mu broni niemieckich weteranów wojennych zamieszkujących okolice Lwowa. Ten jednak zachował stoicki spokój, obejrzał dokument i zadał jedno pytanie: - Jak to możliwe kolego, że postępujecie niezgodnie z przepisami?
Dodatkowo był zaskoczony, że weterani potrzebują broni krótkiej w takiej liczbie. Węgier na poczekaniu wymyślił więc historyjkę o inwalidach wojennych, którzy zarządzają majątkami ziemskimi i są zbyt słabi, by używać karabinów, a wokół grasują bandy. Miał potem głęboko spojrzeć w oczy komendantowi i dać do zrozumienia, że SS nie może przyznać się do obejmowania w posiadanie ziemi na Ukrainie, bo może się to spotkać z nieprzychylnym przyjęciem w Berlinie. Tymczasem zdobyczy terytorialnych należy przecież bronić, a nikt nie chce, by pokiereszowani weterani SS zostali powybijani przez Polaków. Polizeioberst nie był do końca pewien tego, czy robi dobrze, kazał sporządzić notatkę z tej rozmowy, ale w końcu uległ. Węgier odegrał swą rolę brawurowo i na tyle przekonująco, że do Katowic wrócił z 500 pistoletami. Śląski as wywiadu wspominał później: - Ocaliła mnie przytomność umysłu i swoboda w tej rozmowie.

Ich heisse Karl. Oder Peter

Ignacy "Tur" Sikora ps. tak wspominał akcję, w której współuczestniczył z "Mikim":
- Dostałem polecenie udziału w poważnej operacji. Z Generalnej Guberni nadeszły pieniądze. Nasz człowiek, Miki, występujący jako oficer SS, miał je wymienić w Banku Rzeszy na marki. Otrzymałem zadanie ubezpieczać "Mikiego". Bank mieścił się w bocznej uliczce koło kościoła w Katowicach. Obserwowałem, jak Miki w przebraniu esesmana wchodzi do banku. Po pewnym czasie wyszedł niosąc walizeczkę. Doszliśmy za nim aż do ulicy Teatralnej i tu przejąłem walizkę z całą zawartością.
Jednego zaś razu Beljung z por. "Nowiną" wizytował obóz w Mysłowicach, celem zorientowania się w jego strukturze i zbadania sytuacji więźniów. Tym razem role się odwróciły i to “Nowina” Stacherski wystąpił w roli adiutanta naszego oberscharfűhrera.
- Czasem Andron zlecał operacje dewizowe Heimbachowi lub odwrotnie. Pieniądze trafiały do kasy śląskiego ruchu oporu. Z Heimbachem spotykali się esesmani, z Andronem wysoko postawieni Niemcy. Ginęły im dokumenty, pisma, nigdy jednak nie podejrzewali o to zasadniczego Karla czy wytwornego Petera - pisała Grażyna Kuźnik w "Dzienniku Zachodnim".
Szło mu dobrze, był bardzo skutecznym agentem, ale raz centymetry dzieliły go od wpadki. Dosłownie. Wybrał się do banku w Gliwicach, by jako Karl Heimbach wymienić pieniądze. Wystrojony w esesmański mundur przedstawił jednak dokumenty Petera Androna. Urzędniczka zrobiła zdziwioną minę, a Beljung uraczył ją wówczas opowiastką o tym, że będący na krótkim urlopie z żoną Heimbach poprosił przyjaciela Androna o przysługę. Tym razem przynęta nie chwyciła. Kobieta miała przecież przed sobą dokument ze zdjęciem Androna łudząco podobnego do przedstawiającego go Heimbacha. "Miki" poszedł na całość - wybuchnął złością, poobrażał wszystkich i dostojnie wyszedł. W ostatniej chwili, bowiem pracownica banku wcisnęła już guzik alarmowy. Krata zatrzasnęła się tuż za jego plecami. Gestapo nigdy jednak nie wpadło na trop Heimbacha lub Androna. Natomiast zaczęło węszyć przy urzędzie przesiedleńczym i samym Beljungu, łącząc go z AK. Co ciekawe, poza swą działalnością urzędniczą i konspiracyjną oraz życiem prywatnym, znajdował on czas na kopanie piłki. Jak ustalił Grzegorz Joszko z portalu “historiaruchu.pl”, Miklos Beljung grywał w 1. FC Kattowitz. W Międzywojniu był to występujący w polskich rozgrywkach klub mniejszości niemieckiej, jeden z najsilniejszych nie tylko w regionie, ale w skali kraju.

"Krwawa Julka"

Helena Mathea używała pseudonimów "Jula" i "Lu". Wywodziła się z polskiej rodziny o patriotycznych tradycjach. Jej krewni brali udział w powstaniach. Mieszkała na katowickiej Ligocie, przed wojną należała do harcerstwa. Jednocześnie była kobietą niezwykłej urody. Zgrabna figura, długie blond włosy, promienny uśmiech. I najprawdopodobniej była agentką Gestapo odpowiedzialną za zniszczenie całej siatki polskiej siatki na Śląsku na końcu 1941 r. Zagrożona dekonspiracją wyjechała do Wiednia.
Jaki ma to związek z Beljungiem? Tu wersje są dwie. Punkt wspólny to jego wyjazd do stolicy Austrii, gdzie funkcjonował dalej jako Peter Andron. Nie jest natomiast jasne, dlaczego opuścił Śląsk. Najczęściej podawanym wyjaśnieniem jest ucieczka przed będącym na jego śladzie Gestapo, właśnie w wyniku denuncjacji Mathei”. W 1969 r. Sylwester "Borówka" Newiak we wspólnym z Beljungiem wywiadzie dla "Trybuny Robotniczej" dodał jeszcze, że dostali z "Mikim" rozkaz wyjazdu nad Dunaj celem likwidacji "Krwawej Julki". Z nieznanych przyczyn planowana akcja nie doszła do skutku.
- Nie można było wszystkiego przewidzieć ani dokładnie zaplanować, jak to widzieliśmy w przygodach kapitana Klossa czy podczas słynnego zamachu na Kutscherę w Warszawie - opowiadał wówczas Węgier.

"Niedługo to ja będę ciebie szukał"

Beljung nie byłby sobą, gdyby w Wiedniu w spokoju prowadził działalność agenturalną. Na koniec swojego pobytu w Austrii zamówił rozmowę telefoniczną ze znanym z okrucieństwa szefem Gestapo w Katowicach Johannesem Thümmlerem. Powiadomił esesmana, że jest we Wiedniu i właśnie wybiera się do Budapesztu. Oświadczył przy tym osłupiałemu nazistowskiemu bandycie, że wkrótce role się odwrócą i to on, w imieniu polskich władz, będzie jego poszukiwał. Niestety, przepowiednia Mikołaja nie sprawdziła się. Thümmler, mimo wielokrotnie ponawianych wniosków władz polskich o wszczęciu postępowania karnego przeciwko niemu, dożył w spokoju starości w Badenii-Wirtemberdze.
Chwilę po tym telefonie Beljung wraz z Elżbietą Orlińską "Kingą" siedział już w pociągu na Śląsk. Do końca wojny mieszkał w Rudzie Śląskiej.

W nowej rzeczywistości

NKWD szybko go aresztowało, najprawdopodobniej od razu po wkroczeniu do Katowic. Rosjanie musieli mieć dokładne dane dotyczące agentów wywiadu AK. Beljungowi groziło zesłanie na Syberię, ale sobie znanymi sposobami udało mu się od tego wywinąć. Nie wiadomo, czy coś komuś obiecał, czy też do czegoś został zmuszony, a może po prostu jego talenty aktorskie dały o sobie znowu znać i zauroczył sobą przedstawicieli nowej władzy. W każdym razie wyszedł na wolność i żadne represje już go nie spotkały. Ba, został nawet odznaczony orderami Polonia Restituta i Krzyżem Grundwaldu. Otrzymał także polskie obywatelstwo. Starał się jednak nie wspominać o swej przeszłości, bo tak było bezpieczniej. Za to ukazywał siebie jako człowieka o wielu talentach i ogromnej wiedzy, właściwie w każdej dziedzinie. Poza działalnością sportową zawodowo realizował się więc jako szef hotelu Orbis przy ul. Dworcowej. Kierował też gminnymi spółdzielniami samopomocy chłopskiej i zakładem budowlanym. Zaś w hotelu "Polonia" założył w latach 50. popularną restaurację "Hungaria". Słynęła ona z węgierskich potraw i trunków. Do restauracji zapraszał ogromny dwupiętrowy neon, a w środku posiłki przyrządzali szefowie kuchni węgierskiej, którzy co kwartał byli wymieniani na nowych. Gościom przygrywała węgierska orkiestra.

Wygrała miłość

Mikołaj miał więc sporo na głowie, ale miejsce w jego sercu zajęła jedna kobieta. Jak już się rzekło, jego życie to materiał na znakomity scenariusz. A może nawet hollywoodzką produkcję, w której na końcu zwykle zwycięża miłość? Bo u Beljunga zwyciężyła. Z Orlińską pobrali się i zamieszkali w kamienicy w centrum Katowic. Byli razem szczęśliwi. Aż do śmierci bohaterskiego polskiego Węgra dnia 16 maja 1974 r. Beljung miał wtedy ledwie 60 lat, ale jego historia wystarczyłaby na kilka życiorysów. Szpiegom nie stawia się pomników, więc w sumie nie można być zaskoczonym, że jego grób na cmentarzu przy ul. Sienkiewicza został zlikwidowany. Jednak Beljungowi należy się pamięć. I podziw. Choć niewątpliwie był lepszym szpiegiem niż trenerem, to wszystkie kluby, w których pracował, mogą być dziś dumne, że miały takiego szkoleniowca.
***
Źródła:
Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie, G. Maciejewski;
Hans Kloss istniał naprawdę. To Mikołaj Beljung, G. Kuźnik, “dziennikzachodni.pl”;
Nazywam się Beljung. Miklos Beljung, G. Joszko, “historiaruchu.pl”;
Opowieść o Mikołaju Beljungu, pierwszym dyrektorze Stadionu Śląskiego, P. Płatek, “katowice.wyborcza.pl”;
Podlesianka Katowice: Szpieg i gospodyni, A. Drygalski, Skarby Miasta, Saga Śląska I;
Prawdziwy Hans Kloss? Istniał. W co najmniej trzech wcieleniach, Z. Wierus, Nasza Historia 1/2015;
Z dziejów AK na Śląsku, J. Niekrasz.

Przeczytaj również