West Ham United kupuje jak nigdy, przegrywa jak zawsze. Łukasz Fabiański wpadł z deszczu pod rynnę

Kupują jak nigdy, przegrywają jak zawsze. Fabiański wpadł z deszczu pod rynnę
Alan Stanford / PressFocus
Na pierwszy rzut oka West Ham United powinien z powodzeniem walczyć w Premier League o miejsca 7-8, tuż za plecami tzw. Big Six. “Młoty” dysponują ogromnym budżetem, zapleczem oddanych kibiców, a ich skład na papierze obfituje w jakościowych zawodników. Brakuje im tylko jednego - wyników. Zamiast walki o puchary, jest bój o utrzymanie.
West Ham dopiero co obudził się z post-pandemicznego letargu. “The Hammers” niespodziewanie ograli w derbach Londynu Chelsea i oddalili się kilka punktów od strefy spadkowej. Dla mało zorientowanego kibica angielskiej piłki, prestiżowe zwycięstwo nad ekipą “The Blues” mylnie sugerowałoby, że ekipa Davida Moyesa radzi sobie w tym sezonie naprawdę nieźle. “Młoty” nie wyglądały w starciu z mocniejszym rywalem na zespół z niemal samego dołu tabeli. A jednak klub cały sezon jest uwikłany w walkę o uniknięcie relegacji. Dlaczego drużyna potrafi zagrozić zespołom z czołówki, a nie radzi sobie z utrzymaniem stałego, solidnego poziomu i miewa notoryczne problemy z punktowaniem?
Dalsza część tekstu pod wideo

Skład na Europę

Przecież w szerokiej kadrze WHU aż roi się od naprawdę dobrych graczy. Nie jest to niebywała konstelacja gwiazd, ale Felipe Anderson, Declan Rice, Łukasz Fabiański czy Sebastien Haller to solidne fundamenty pod mocnego średniaka Premier League. Ekipy Burnley czy Sheffield, które wyprzedzają “Młoty” o kilkanaście punktów, mogą jedynie pomarzyć o którymkolwiek z zawodników tej klasy.
Porównując indywidualności z bezpośrednimi rywalami z dołu tabeli, West Ham dominuje niemal na każdej pozycji. A jednak to nie wystarcza do złapania regularności, o czym świadczy choćby ostatnia kolejka i remis z Newcastle. Prestiżowy triumf nad “The Blues” nie zaprocentował stałą zwyżką formy. Ubiegły tydzień stanowił małe podsumowanie poczynań “Młotów” w tym sezonie. Jeden krok w przód, dwa do tyłu. Brak stabilizacji, która jest absolutnie niezbędna w ligowym maratonie.
Trudno zrzucić winę na konkretnych graczy. Oczywiście, że Anderson nieco obniżył loty, a niezgranej linii obrony zdarza się popełniać szkolne błędy. Szkopuł w tym, że nazwiska się zmieniają, a sytuacja powtarza się co roku. Na koniec każdego okienka West Ham pręży muskuły, prezentując kolejne “zdobycze” z rynku transferowego. W sierpniu zawsze wydaje się, że to będzie ten rok, w którym “The Irons” chociaż nawiążą walkę o miejsca gwarantujące grę w Lidze Europy. Wraz ze startem rozgrywek marzenia jednak pryskają, niczym symbol klubu - mydlane bańki.

Postaw na miliard

Huczne plany namieszania w górnych rejonach tabeli narodziły się dekadę temu. To właśnie wtedy klub trafił w ręce Davida Sullivana i Davida Golda, którzy marzyli o przywróceniu “Młotom’ dawnego blasku. Jeszcze w 1999 r. West Ham triumfował w Pucharze Intertoto, lecz od tego czasu gabloty świecą pustkami. Włączenie się do walki o mistrzostwo graniczyło z cudem, ale brytyjski tandem właścicielski zawiódł nawet w doprowadzeniu “Młotów” w okolice 7. miejsca.
Wydawanie sum z wieloma zerami stało się codziennością. Wystarczy także przytoczyć, że w trakcie rządów duetu Sullivan & Gold klub wyprowadził się z przedpotopowego Upton Park. Powodem dramatycznej dyspozycji nie jest również utrata fanów. W ubiegłym sezonie West Ham mógł się pochwalić trzecią najwyższą frekwencją w lidze. Jest dla kogo i za co grać. Problem leży gdzie indziej.
Choć zabrzmi to abstrakcyjnie, pieniędzy w sejfie “Młotów” jest chyba aż za dużo. Przez dziesięć lat panowania włodarze sprowadzili do stolicy ponad stu piłkarzy. Podczas okienka transferowego szatnia West Hamu przypomina ruchliwy dworzec, gdzie tłumy migrują w obie strony. Dwunastu piłkarzy odchodzi, żeby zrobić miejsce kolejnym piętnastu. Cóż z tego, że właściciele mają do dyspozycji astronomiczne kwoty, skoro nie potrafią z nich należycie korzystać. Biorąc pod uwagę ostatnie sezony, korzystniejszym saldem transferowym może się pochwalić choćby Liverpool. Nie trzeba nikomu przypominać, gdzie w tabeli są “The Reds” w porównaniu z WHU.

Trenerski galimatias

Imię David chyba nie kojarzy się dobrze żadnemu kibicowi West Hamu. Nierozważna polityka właścicieli idzie w parze z pasmem kompromitacji szkoleniowca, Davida Moyesa. Słodką tajemnicą pozostaje informacja, dlaczego w ogóle wybrano Szkota do roli odnowiciela, menedżera, który przywróci drużynie utracony blask. 57-latek sromotnie zawodził w Manchesterze United, Realu Sociedad i w trakcie pierwszej przygody z “Młotami”. W sezonie 2017/18 Moyes został zwolniony z klubu po sześciu miesiącach, zostawiając drużynę na 13. miejscu. A po roku znów zaproponowano mu angaż.
- To jest to, co robię. Wygrywam - mówił buńczucznie menedżer po zwycięstwie z Bournemouth. W następnych dwunastu kolejkach uzbierał… dziewięć punktów. Nie odbierajmy mu jednak wszystkich zasług. Moyes w ciągu ostatnich tygodni zdołał przejść do historii klubu. Jako trener z najniższym współczynnikiem zwycięstw.
Manuel Pellegrini nie spełnił oczekiwań na stanowisku trenera West Hamu, ale przynajmniej próbował wdrożyć tutaj określoną filozofię gry. Ofensywa wyglądała znacznie lepiej, a jedynym mankamentem była nieszczelna obrona. Jego następca nie poprawił niczego, a wręcz trzeba mówić o znacznym regresie zespołu. Tylko trzy drużyny straciły w tym sezonie więcej bramek od “Młotów”. Wszystkie znajdują się w strefie spadkowej, nad którą przewaga podopiecznych Moyesa wynosi zaledwie cztery oczka. Nadchodzące spotkania z Norwich i Aston Villą przesądzą o losie nie tylko menedżera, ale całego klubu. Relegacja byłaby katastrofą.

Z deszczu pod rynnę

Współczuć można Łukaszowi Fabiańskiemu. W momencie spadku Swansea, poprzedniego pracodawcy Polaka, było jasne, że doświadczony bramkarz jest zbyt klasowym zawodnikiem, aby grać w Championship. Po transferze wydawało się, że “Fabian” w końcu zazna chwili spokoju i nie będzie już musiał w pojedynkę ratować zespołu przed degradacją. A oprócz zmiany barw klubowych, wszystko pozostało po staremu.
Do Fabiańskiego trudno się przyczepić, szczególnie, że miał spore problemy zdrowotne. Problem w tym, że nawet jego spektakularna postawa nie jest jeszcze gwarancją utrzymania. Miano klubowego MVP cieszy, ale podobne statuetki były golkiper Arsenalu odbierał za czasów gry w Swansea. A minimalnego wsparcia ze strony olegów jak nie było, tak nie ma. 35-latek odbije kilkanaście strzałów, wyjmie parę “setek”, po czym rywale i tak zwykle znajdą drogę do siatki. Wszystkiego nie da się obronić. A David Moyes niczego w defensywie nie zmieni, bo w jego mniemaniu nie ma co przesadnie narzekać.
Niewykluczone, że West Ham wywalczy utrzymanie i nastąpi transferowa powtórka z rozrywki. Papierowe wzmocnienia, bajońskie sumy, głośne zapowiedzi, a potem bolesne zderzenie z rzeczywistością. Prezesi muszą wreszcie zrozumieć, że pieniądze nie gwarantują z automatu sukcesów. Rok temu wydali na Sebastiena Hallera więcej niż Burnley na zbudowanie całego składu. A w ostatnich czterech meczach Francuz nie zagrał ani minuty.
“Młoty” potrzebują spokojnego okienka, bez ruchów na zasadzie: “rozbijmy bank, kupmy kogokolwiek, koszulki się lepiej sprzedadzą”. Zmiana powinna przede wszystkim dotyczyć posady szkoleniowca. Szkot zdaje się drugi raz prowadzić West Ham na dno. Niedoszły następca Sir Alexa Fergusona na Old Trafford, “The Chosen One”, musi zostać wybrany jako pierwszy do opuszczenia WHU.
W 2005 r. ukazał się głośny film “Hooligans”, opowiadający o bandzie krewkich kibiców West Hamu. Jeden z głównych bohaterów wygłosił kwestię o zależności między jakością drużyny, a jej grupy odpowiadającej za bójki po meczu. Jego zdaniem im lepszy jest klub, tym gorsza tzw. załoga. Patrząc na mierne poczynania podopiecznych Moyesa, możemy jedynie współczuć rywalom “Młotów” na pomeczowych ustawkach. Zwykłych fanów nie zadowolą jednak triumfy w zaułkach czy lasach, gdy na murawie ich ulubieńcy pogrążają się w marazmie.

Przeczytaj również