Wierny uczeń Mourinho na szczyt wszedł zbyt szybko. Klęska w Londynie, Rajd Dakar i prezydenckie ambicje

Wierny uczeń Mourinho na szczyt wszedł zbyt szybko. Klęska w Londynie, Rajd Dakar i prezydenckie ambicje
Вячеслав Евдокимов, wikicommons
Miał zaledwie 33 lata, kiedy zdobył poczwórną koronę z FC Porto, powtarzając przy tym wyczyn swojego wielkiego mentora, Jose Mourinho. Andre Villas-Boas chciał podążyć drogą „The Special One”, ale ta okazała się wyłożona szeregiem przeszkód. Teraz próbuje powrócić na szczyt z Marsylią, która podobnie jak on, potrzebowała restartu. I póki co ich współpraca dla obu stron jest więcej niż owocna.
Villas-Boas nigdy nie był piłkarzem, ale od zawsze kochał futbol. Gdy miał 16 lat, dowiedział się, że mieszka w tym samym bloku, co słynny Sir Bobby Robson. Wdał się z nim w debatę na temat futbolu, po której legendarny angielski szkoleniowiec zdecydował się włączyć młokosa do szerokiego sztabu trenerskiego prowadzonego przez niego wówczas Porto. Licencję UEFA Pro zdał wtedy, gdy większość młodych Polaków myśli o maturze, czyli w wieku 19 lat. Jeszcze w XX wieku zdążył też zaliczyć swój pierwszy i jak dotąd jedyny reprezentacyjny epizod - jako dyrektor techniczny reprezentacji Brytyjskich Wysp Dziewiczych.
Dalsza część tekstu pod wideo
Świat naprawdę usłyszał jednak o nim, gdy został asystentem Jose Mourinho w ekipie „Smoków”. U boku „Mou” przyszło mu pracować również w Chelsea oraz Interze. Później rozpoczął karierę na własną rękę. Po solidnym sezonie w Academice Coimbra szybko dostałł angaż w ukochanym Porto. Z ekipą z Estadio do Dragao w ciągu sezonu wygrał cztery trofea, w tym mistrzostwo kraju i Ligę Europy.

Perfekcjonista, który za szybko trafił na szczyt

Jego decyzja o powrocie na Stamford Bridge, tyle że już w charakterze pierwszego trenera „The Blues”, została przyjęta jako naturalna kolej rzeczy. Villas-Boas trafił wszak tam, gdzie wcześniej z sukcesami pracował jako członek sztabu „The Special One”. Do swojego mentora był już zresztą w tamtym czasie często porównywany. Choć, co nie powinno dziwić, od samego początku sam zainteresowany od tych porównań stanowczo się dystansował.
Jego druga przygoda z Chelsea tak szybko, jak się zaczęła, tak się też skończyła. Nie potrafił dogadać się z najbardziej doświadczonymi zawodnikami, trzymającymi wtedy władzę nad szatnią stołecznego zespołu. W pewnym momencie niektórzy z nich wyrazili nawet dezaprobatę wobec umiejętności taktycznych Portugalczyka na oczach właściciela klubu, Romana Abramowicza. Atmosfera, która już i tak w połowie sezonu była gorąca, sięgnęła zenitu na początku 2011 roku. Po porażce w pierwszym wiosennym spotkaniu Ligi Mistrzów z Napoli i kolejnej ligowej wpadce z West Bromem, Villas-Boas został zwolniony.
- Myślę że największym problemem Andre w tamtym okresie było to, że był tak bardzo uparty. Chciał przeprowadzić rewolucję zbyt szybko, chciał odstawić wszystkich wpływowych graczy w jednym sezonie. Niezależnie od tego jakie miał intencje, musiał spodziewać się, że to nie będzie takie łatwe - wspomina Michał Małolepszy, redaktor naczelny portalu „Chelsea24News.pl”.
Warto jednak mieć na uwadze, że to Villas-Boas zbudował wówczas podwaliny pod drużynę, która ostatecznie na koniec sezonu zdobyła dwa trofea. Prowadzona już przez tymczasowego trenera Roberto di Matteo triumfowała w Pucharze Anglii, ale też przede wszystkim w finale Ligi Mistrzów przeciwko Bayernowi.
- Choć jego przygoda z Chelsea nie potoczyła się tak jak chciał, należy podkreślić, że drużyna była doskonale przygotowana pod względem fizycznym. To był bardzo długi i wyczerpujący sezon, a wiekowi już przecież piłkarze Chelsea do ostatnich spotkań fizycznie byli znakomicie przygotowani. To chyba największa zasługa Boasa. Należy go pochwalić również za to, że dobrze wprowadził do drużyny Juana Matę, który stał się liderem tej ekipy i ważnym ogniwem w finale Champions League - podkreśla Małolepszy.
Villas-Boas niedługo czekał na nową pracę, a znalazł ją bardzo blisko swojego poprzedniego stanowiska, bowiem w Tottenhamie. Tam jednak również nie zdołał zbudować drużyny na miarę własnych oczekiwań. Jak sam później tłumaczył, za bardzo zaufał władzom „Spurs”, które w czasie jego kadencji sprzedały Van der Vaarta, Modricia oraz Bale’a, a nie zapewniły mu żadnych godnych następców.
- Myślę, że jednym z głównych czynników, które sprawiły, że jego przygodę na Wyspach należy zaliczać do nieudanych, była obsesja doskonałości. Villas-Boas w angielskich mediach był uznawany za szaleńca. Spał w ośrodku treningowym, nieustannie pracował, analizował, był robotem. Może właśnie z tego powodu kompletnie się pogubił. Może dlatego nie potrafił współpracować z gwiazdami pokroju Lamparda czy Drogby. Pewnie zabrzmi to absurdalnie, ale Villas-Boas za bardzo chciał, a zabrakło takiej zwykłej relacji międzyludzkiej - podsumowuje angielski okres kariery AVB Radek Misiura, znawca portugalskiego futbolu.

Strażak, który potrafi też budować na zgliszczach

Po mizernej przygodzie z Premier League Villas-Boas rozpoczął wędrówkę. Trafił do Zenitu, z którym co prawda jeszcze w pierwszym sezonie mistrzostwa nie zdobył, tracąc fotel lidera na dwie kolejki przed końcem, ale w kolejnych rozgrywkach z nawiązką odpokutował winy. Priemjer-Ligę wygrał z przewagą siedmiu punktów na drugim CSKA, a w Lidze Mistrzów doszedł aż do ćwierćfinału, w którym ekipa z Sankt-Petersburga jeszcze nigdy wcześniej i również nigdy później nie grała.
- Przez pierwsze pół roku stworzył drużynę, z którą nie sposób było konkurować na krajowym podwórku. W mistrzowskim sezonie 14/15 ustanowił klubowy rekord ośmiu wygranych z rzędu na starcie Premier Ligi. W tamtym czasie Zenit za darmo pozyskał ludzi, którzy przez dłuższy czas stanowili albo dalej stanowią o sile drużyny po dziś dzień z Artiomem Dziubą na czele. Drużyna Portugalczyka wygrała pięć z sześciu spotkań w grupie Ligi Mistrzów i naprawdę była w stanie sprawić niespodziankę w fazie pucharowej, ale niestety zabrakło szczęścia. Jego pracę w Zenicie z pewnością można uznać za owocną i satysfakcjonującą - ocenia Kasia Lewandowska, fanatyczka rosyjskiej piłki oraz współpracowniczka „Zenit Polska”.
Po sezonie 2015/2016, już nie tak udanym, lecz zwieńczonym Pucharem Rosji, Villas-Boas zdecydował się opuścić Rosję. Choć wydawało się, że być może znów spróbuje swoich sił w którejś z najsilniejszych lig świata, ostatecznie postanowił zabezpieczyć przyszłość własnej rodziny, wybierając lukratywną ofertę z Chin. Z Shanghai SIPG miał zdetronizować z mistrzowskiego tronu Guangzhou Evergrande. Tego celu zrealizować się jednak nie udało. Mimo sporych kontrowersji na przestrzeni całego sezonu, jego zespół koniec końców zdobył „jedynie” wicemistrzostwo.
Po dłuższym odpoczynku od futbolu powrócił na ławkę przed sezonem 2019/2020 jako szkoleniowiec Olympique Marsylia. Portugalczyk trafił do klubu, który choć jeszcze rok wcześniej wystąpił w finale Ligi Europy, od dłuższego czasu znajdował się w permanentnym kryzysie. Zastąpił na stanowisku Rudiego Garcię. A ten pozostawił po sobie w szatni na Stade Velodrome bardzo toksyczną atmosferę.
- I Villas-Boas odbudował ten „team spirit” w grupie ludzi, którzy wydawali się już niezdolni do pracy dla wspólnego celu. Piłkarze cenią go za otwartość i szczerość, której - ich zdaniem - bardzo brakowało Garcii. Gdyby nie ta nić porozumienia, która pojawiła się tak szybko, Villas-Boas niczego by w Marsylii nie osiągnął - nie zdążyłby zbudować kolektywu, bo po miałkim starcie szatnia i trybuny pewnie przegoniłyby go z klubu - przyznaje Eryk Delinger, dziennikarz „Le Ballon”.
Portugalski szkoleniowiec doprowadził Marsylię po aż siedmioletniej przerwie do wicemistrzostwa Francji i tym samym tak bardzo wyczekiwanego powrotu OM do Ligi Mistrzów. Jego największym sukcesem nie jest jednak ugaszenie pożaru, jaki panował w klubie z południa Francji, lecz całościowa odbudowa zespołu. W tym zapomnianego lidera francuskiej ekipy, Dimitriego Payeta.
- Przywrócenie Payeta do żywych uważam za największy sukces Boasa. Pod wodzą Portugalczyka pomocnik ponownie stał się liderem drużyny i w decydujących momentach ubiegłego sezonu, takich jak w spotkaniach z Lyonem czy Toulouse, przeważał o wyniku końcowym - uważa Michał Bojanowski, dziennikarz „Le Ballon” i „Piłki Nożnej”. - Ponadto nieszczelna dotychczas defensywa za sprawą takich piłkarzy jak Caleta-Car i Gonzalez stała się dobrze funkcjonującym organizmem. Dodatkowo zastosował on także myk znany z PSG, czyli przestawił nominalnego stopera, Kamarę, na środek pomocy, co okazało się świetnym posunięciem i wywindowało wychowanka OM do miana jednego z najciekawszych zawodników całej Ligue 1.
Villas-Boas podobnie jak Jose Mourinho potrafi pokazać się z ostrej strony również przed prasą

Indywidualista, który wcale nie musi być przez całe życie trenerem

Teraz przed Villas-Boasem, jak i całą Marsylią jednak znacznie większe wyzwanie. Znajdujący się wciąż w kryzysie finansowym klub, wskutek strat wywołanych przez pandemię koronawirusa, zamiast się latem wzmacniać, musiał raczej myśleć o zatrzymaniu najważniejszych piłkarzy. A także i samego portugalskiego szkoleniowca.
- W najbliższym sezonie może być mu trudno podtrzymać motywację, która pchała jego i zespół naprzód w poprzednim roku - obiecywano mu wówczas, że jeżeli zaciśnie zęby i wypracuje z przeciętnym składem bilet do Ligi Mistrzów, w kolejnym sezonie dostanie narzędzia do bardziej wyrównanej walki z większymi rywalami. Tymczasem pandemia i związane z nią straty sprawiły, że zysk z wejścia do LM zamiast na dozbrojenie składu, został przeznaczony na utrzymanie klubu przy życiu. AVB zresztą niemal odszedł z tego powodu z OM - według niektórych mediów w maju był już na etapie negocjowania warunków rozwiązania umowy. Cała Marsylia odetchnęła z ulgą, kiedy udało się go udobruchać - opowiada Delinger.
Po tak udanym sezonie Villas-Boas nie miałby zresztą problemów ze znalezieniem porównywalnego lub być może nawet mocniejszego klubu. Pytanie tylko, czy byłby tym w ogóle zainteresowany.
- Należy pamiętać, że Villas-Boas jest niemal w wieku Franka Lamparda. To nadal młody szkoleniowiec i nie widzę problemu, aby jeszcze poprowadził wielki klub. Pytanie tylko, czy on sam tego chce. Gdy był jeszcze w Chelsea, kilkakrotnie mówił o tym, że jego kariera trenerska potrwa jeszcze kilka lat, a potem zajmie się jeżdżeniem w wyścigach - wspomina Małolepszy.
Villas-Boas nie kryje się z pasją do motoryzacji. Podczas ponad rocznego urlopu po rozstaniu z Shanghai SIPG zdecydował się na udział w Rajdzie Dakar 2018, w którym wystartował, prowadząc Toyotę Hilux, będąc wspomaganym przez byłego znakomitego motocyklistę, Rubena Farię. Portugalczyk wycofał się z rajdu po wypadku, który spotkał go na czwartym etapie. Nie poddał się i w tym samym roku zdecydował się pojechać również w off-roadowym rajdzie Baja TT do Pinhal.
- Osobiście uważam, że Villas-Boas jest człowiekiem na tyle nieprzewidywalnym i specyficznym, że trudno przewidzieć jego dalsze wybory - przyznaje Radek Misiura. - W Portugalii Andre Villas-Boas jest bardzo barwną postacią. Fachowcy są zdania, że bycie trenerem za kilka sezonów mu się znudzi. Villas-Boas bowiem prywatnie jest kibicem FC Porto i przewiduje się, że w 2024 roku będzie jednym z kandydatów do przejęcia funkcji prezydenta popularnych „Smoków”. Już teraz 42-latek cieszy się ogromnym poparciem. Te słowa najlepiej potwierdza fakt, że Jorge Nuno Pinto da Costa - człowiek instytucja, który piastuje wspomnianą rolę już prawie 40 lat - kilka miesięcy temu oznajmił, że gdyby Villas-Boas zdecydował się startować na prezydenta FC Porto, to momentalnie zrzekłby się władzy - dodaje.
Trener, rajdowiec, a może jednak prezydent ukochanego klubu? Przed Andre Villas-Boasem z pewnością ciekawy dylemat. I wydaje się, że na cokolwiek się zdecyduje, sam nie będzie żałować dokonanego wyboru.

Przeczytaj również