KomPRomitacja PZPN. Tak wybierano nowego selekcjonera reprezentacji Polski

KomPRomitacja PZPN. Tak wybierano nowego selekcjonera reprezentacji Polski
screen
Wizerunek i własne interesy nad dobro reprezentacji Polski. Tak w ostatnich tygodniach działali ludzie z otoczenia Cezarego Kuleszy w temacie wyboru selekcjonera, którego kadra nie miała przez rekordowy czas. Na końcu jednak na tym procesie stracił sam prezes. Baraż z Rosją to mecz, który zdefiniuje najbliższy rok, a PZPN zagmatwał się na miesiąc w bezsensowną operę mydlaną, aby na koniec wrócić do trenera, którego miał pod nosem. Teraz tylko awans do mundialu uratuje ten bezsensowny czas.
21 stycznia 2021 roku PZPN zatrudnił Paulo Sousę na stanowisko selekcjonera reprezentacji Polski i po szkodzie okazało się, że Portugalczyk miał zbyt mało czasu, aby poukładać kadrę na marcowe mecze eliminacji mistrzostw świata oraz EURO 2020. Już wiadomo, że ta lekcja poszła na marne. Gdy na horyzoncie było widać najważniejszy mecz roku, federacja zrobiła ze swojej pierwszej powinności serial, na który do samego końca patrzyło się z pożałowaniem.
Rolą PZPN w kryzysowej sytuacji, w jakiej znalazła się reprezentacja, było minimalizowanie strat i maksymalizowanie szans na awans do mistrzostw świata, które wciąż są w zasięgu ręki. Tymczasem stało się coś zupełnie odwrotnego. Przy Bitwy Warszawskiej zrobiono sobie z kadry narzędzie do budowania wizerunku, zamiast dbać o jej jak najlepszy wynik.
Doradcy Kuleszy mają obsesję na punkcie PR. W kuluarowych rozmowach nie kryją się z faktem, że ochoczo wykorzystują część mediów do swojej gry. Po raz pierwszy głośno powiedział o tym w “Kanale Sportowym” Mateusz Borek:
- Wiem, że istnieje pewna grupa medialna w Polskim Związku Piłki Nożnej, w której skład wchodzi Piotr Szefer (szef biura Cezarego Kuleszy), Grzegorz Stańczuk (szef marketingu PZPN), Aleksandra Rosiak (dyrektor Departamentu Mediów i Komunikacji PZPN) no i niestety w tej grupie jest też dwóch czynnych dziennikarzy, którzy uczestniczą w tej narracji i podpowiadają, co PZPN powinien oświadczać i przekazywać mediom - zdradził w niedzielę znany komentator.
W środowisku głośno mówi się, że doradcy prezesa często sami piszą jego wywiady czy przekazują wypowiedzi, a newsy są monetami dla zaprzyjaźnionych, którymi można zjednać sobie sympatię i potrzebne wsparcie. Kilka z najcenniejszych wypadło im z kieszeni, gdy Adam Nawałka porozumiał się z Cezarym Kuleszą już dwa tygodnie temu.
Co stało się potem?

Odzyskanie narracji

Gdy w siedzibie związku oswajano się z faktem, że Nawałka wraca, w furię wpadł Szefer, który uważa się za autora zwycięskiej kampanii byłego szefa Jagiellonii Białystok. To on rozdaje karty w kontaktach z prezesem. To on ma obsługiwać jego twitterowe konto i to wreszcie on być może poczuł, że da się sterować całym przekazem medialnym związanym z federacją tak, aby był on nieskazitelny dla jego pracodawcy.
Dokumenty między prawnikami PZPN i Nawałki już krążyły. Sekretarz generalny Łukasz Wachowski wysłał draft umowy trenerowi, ale nagle nastąpił radykalny zwrot akcji o odzyskanie narracji wokół najważniejszej decyzji dotychczasowej kadencji Kuleszy. Uznano, lub uznał to sam Szefer, że dziennikarze z wymyślonego przez sztabowców „Kościoła Nawałki” nie mogą wciskać prezesowi selekcjonera, mimo że trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób mieliby to robić. Pojony takim przekazem zagotował się sam Kulesza, co być może przesłoniło mu widok na najbardziej sensowne rozwiązanie, czyli po sprawne zatrudnienie polskiego szkoleniowca.
Szybko poszła pierwsza fala dezinformacyjna, że jest bardzo daleko od porozumienia, a Kulesza i Nawałka spotkali się w jednym z warszawskich hoteli przypadkowo. Rzeczywistość? Wpadli na siebie w Regencie, ale w ten sposób tylko przyspieszyli rozmowy umówione na kolejny dzień. Pisano też o nachalnej ingerencji agenta, Jerzego Kopca, w tej transakcji, który w rzeczywistości nie miał z nią nic wspólnego. Następnie ruszyła kampania obrzydzająca wybór Nawałki na selekcjonera. Mówił o tym sam były selekcjoner w wywiadzie, którego udzielił nam w niedzielny wieczór.
Zaczął się dwutygodniowy teatrzyk. Cyrk ukrywany w dymie argumentów o poszukiwaniu „właściwego”, „jedynego”, „długofalowego” selekcjonera. Bo przecież mamy czas. W rzeczywistości, wraz z upływem dni, czołowi piłkarze kadry pukali się w głowę i pytali, co się dzieje. Padały mocne słowa. Rozeznani w temacie przygotowań alarmowali - do analizy są godziny zapisów wideo z dotychczasowej pracy Paulo Sousy, wewnętrzna ocena sytuacji, rozmowy z piłkarzami i przygotowanie strategii na trzech rywali - Rosję oraz Czechy lub Szwecję. Niekompetentnym doradcom to jednak nie przeszkadzało, aby spowolnić cały proces.

Gra pozorów

Casting, przeciągnięty i nieudolny, stał się na końcu kabaretowy i pokazał deficyt w podejmowaniu strategicznych decyzji w PZPN, który nie był przygotowany na sprawny wybór trenera, choć od dłuższego czasu marzył o rozstaniu z Sousą, aż ten zrobił bożonarodzeniowy “prezent” i pożegnał się sam.
Polski kibic w tym cyrku przestał się śmiać. Wypływały kolejne nazwiska, pisano o nagłych zwrotach akcji, ale nie było widać białego dymu. Nastąpiło przeciągnięcie tematu. Fabio Cannavaro, Marcel Koller, wreszcie Andrij Szewczenko - wielu mogło uważać, że tę giełdę nazwisk napędzali sami dziennikarze, ale to błąd. Kandydatury, które krążyły w przestrzeni publicznej to trenerzy podsunięci przez PZPN. Żadna z nich nie była bliska realizacji, bo żaden z trenerów nie był w stu procentach zainteresowany pracą w Polsce. Ale żeby to odpowiednio wcześniej wiedzieć, trzeba zrobić biały wywiad, a nie tracić czas na bezskuteczne “negocjacje”.
Cannavaro to obustronne przedstawienie na zbicie wizerunkowego kapitału, w którym pomogły nieprzypadkowe zdjęcia paparazzi. Koller, którego lobbował duet Cezary Kucharski i Tomasz Hajto, ma problemy ze zdrowiem więc wykluczał się sam. Mimo to wysłano mu draft umowy. Odmówił. SMS-em. A Szewczenko? Być może w tej niebezpiecznej zabawie był moment, w którym Kulesza zapragnął, aby zatrudnić “Szewę”, ale ten wybór od początku musiał pozostać w sferze marzeń. Jak ustaliliśmy, Ukrainiec nawet nie próbował rozwiązać kontraktu z Genoą. Potwierdziły to nasze źródła w klubie i u topowych włoskich dziennkarzy, którzy nawet nie zająknęli się na swoich łamach na ten temat.
Zdolność do filtrowania kandydatur, ocena możliwości ich zatrudnienia i egzekucja planu wskazywały, że to gra pozorów. Lepiej żeby tak było. Wtedy mamy do czynienia jedynie z PR-owymi fikołkami, a jeśli to wszystko byłoby naprawdę, fatalnie świadczyłoby o zdolnościach federacji do prowadzenia skutecznych rozmów. Wystarczy się chwilę zastanowić. Jak to możliwe, że pod uwagę bierze się człowieka proponowanego przez Kucharskiego, który jest na wojnie z kapitanem kadry - Robertem Lewandowskim? Jak to możliwe, że każdy kandydat i każdy ruch w negocjacjach był opisywany przez media - niemal godzina po godzinie - skoro to odkrywa wszystkie karty?
Wystarczy dodać dwa plus dwa, żeby dojść do wniosku, jak mocno grano na czas i odzyskanie kontroli nad narracją: “Nawałkę wybierzemy po naszemu, a nie waszemu”. Na końcu go jeszcze ośmieszono i sponiewierano graniem na dwa fronty - mimo porozumienia zaledwie trzy dni przed prezentacją. Wysłaniem niemal identycznej umowy do Czesława Michniewicza z jego adresem. Wyszło fatalnie.

Komunikacyjny rozjazd

Nowa szefowa komunikacji w PZPN, Aleksandra Rosiak, nie panowała nad sytuacją, bo nie miała prawa - jej wiedza nad procesem została ograniczona do minimum. W rzeczywistości to inni kierują przekazem, który nie ma już nic wspólnego z korporacją komunikującą takie sprawy bardzo ostrożnie i głównie oficjalnymi kanałami.
Spin doktorzy starali się ubrać sytuację w narrację o troskliwym analizowaniu kandydatur, ale w kolejnych dniach już mało kto łapał się na ten PR-owy skecz, w którym trudno było przykryć wrażenie łapanki. Wybór selekcjonera rozjechał się komunikacyjnie.
Nowy trener miał zostać przedstawiony po zarządzie PZPN 19 stycznia, ale po nim wydano jedynie lakoniczny komunikat: “Prezes poinformował Członków Zarządu, że trwają negocjacje z kandydatami na trenera. Przez wzgląd na ich pomyślny przebieg oraz spokój niezbędny dla najlepszej decyzji, PZPN nie będzie udzielał więcej informacji w tym temacie do czasu jej podjęcia”.
Ale zaledwie po trzech dniach uznano, że trzeba działać, bo krytyka była zbyt duża. Paliło się więc prezes zabrał głos i rzucił kość mediom - ustalił datę prezentacji, 31 stycznia, aby nieco uspokoić nastroje. Dzięki temu miał czas, aby udać się na ustalony wyjazd do Turcji. Wcale nie po to, aby spotkać się z sędziami, jak podawano, a naradzać się w znacznie ważniejszych tematach - nie tylko dotyczących wyboru selekcjonera.
Powiedział też na łamach “WP Sportowe Fakty”, że polska federacja jest zbyt poważna, aby miała selekcjonera na chwilę. Celuje więc w długoterminowy projekt. Efekt? Czesław Michniewicz przychodzi do końca roku, ale w rzeczywistości jego kontrakt obwarowany jest klauzulami wynikowymi.

Piszczek wypisuje się z projektu

W międzyczasie było grzanie Szewczenką, jakby duże nazwisko jeszcze robiło na kimś wrażenie w 2022 roku, ale tak to jest gdy używa się politycznych metod i buduje fasadę z kartonu. Trwały dywagacje na temat astronomicznej pensji Ukraińca, a przecież kilka miesięcy temu PZPN zapowiedział trzydziestoprocentowe cięcia w swoich departamentach. Narracja rozjechała się tu i w temacie opłacania części uposażenia przez sponsorów. W rzeczywistości powstałby niebezpieczny precedens na lata, bo każdy następny, przeciętny szkoleniowiec z zagranicy wołałby sobie kosmiczną kasę. Ale na takie myślenie nie było przecież czasu. Potrzebny był efekt wow na “tu i teraz”.
Temu wszystkiemu przyglądał się z boku Nawałka. W spokoju, choć był wodzony za nos przez PZPN. Po czasie można udawać, że to negocjacyjna strategia, ale w rzeczywistości mieliśmy do czynienia z zagrywkami niskich lotów. Czy w kraju, który ma tak mało pięknych piłkarskich momentów, może podobać się przedmiotowe traktowanie trenera, który jako jeyny w historii awansował na EURO i mundial oraz pokonał Niemców?
Część sprowadziła pobudki Nawałki do przejęcia kadry do zarobków, choć nie sprawdziła, że jest on ustawiony na kilka pokoleń naprzód. Czołgania i deprecjonowania było dużo - bezpośrredniego i pośredniego. Unikanie umówionych telefonów, nieoddzwanianie, zwalanie odpowiedzialności na media, które były nakręcane nazwiskami przez federację. „Czekaj dziadku, wrócimy do Ciebie, jak skończymy swoje gierki” - tak to wyglądało z boku, gdy ktoś ma więcej źródeł informacji niż biurowiec przy Bitwy Warszawskiej.
Ale Nawałka milczał i zachowywał klasę jako jedyny. Choć jako jedyny nie musiał. W spokoju pracował z ryzykiem, że odpadnie z wyścigu. Ustalił kilka rzeczy. Na przykład, że do jego sztabu wejdzie Łukasz Piszczek, któremu na dziś przeszła już chęć do pracy w kadrze. Nie dzwonił do piłkarzy. Niczego nie chciał wymuszać. Sam odezwał się tylko Robert Lewandowski. A Kulesza? Najpierw pochwalił się w minioną sobotę w Onecie, że ma już selekcjonera, a dopiero dzień później poinformował o tym Nawałkę...
Trudno zrzucić takie zachowanie na brak czasu. Bardziej klasę i być może jeszcze jeden problem, który pojawił się, gdy poinformowaliśmy jako pierwsi, że to Czesław Michniewicz ma zostać nowym selekcjonerem. W mediach zawrzało, że posadę dostanie trener, który miał w rejestrze 711 połączeń z Ryszardem Forbrichem - “Fryzjerem”, który kierował ustawianiem meczów w Polsce. Czy słusznie? Michniewiczowi nigdy nie postawiono jakichkolwiek zarzutów. W świetle prawa jest czysty. Ale mimo to część dziennikarzy nie odpuszczała i zaczęła mocno chodzić wokół tej sprawy.
Przez weekend w PZPN zrobiło się gorąco. Mimo, że Kulesza już wybrał selekcjonera, to w zakulisowych rozmowach wciąż utrzymywał, że się zastanawia i nic nie jest pewne. Może szambo, które wybiło, sprawiło, że jeszcze się zawahał i dlatego dopiero w niedzielę zadzwonił do Nawałki? Znów - wyszło fatalnie.

Odpowiedzialność Kuleszy

Trudno nie odnieść wrażenia, że na przestrzeni miesiąca Kulesza posłuchał złych doradców. Odsunął od siebie logiczne przesłanki, zdrowy rozsądek czy zdanie piłkarzy, które miał pod nosem. Na szczęście, może nie za późno, wrócił do części argumentów, bo Michniewicz na papierze wydaje się jednym z lepszych wyborów, bo ma solidny warsztat. Jednak pewne jest że komunikacyjnie PZPN zakiwał się w tym stycznowym tasiemcu, który sam wyprodukował.
Prezes stracił kapitał, który łatwo było zbić na Sousie kreując się na silnego i konkretnego prezesa. Przez selekcjonerską telenowelę Kulesza wyszedł na szefa bez selekcjonerskiej mapy - nie potrafiącego go ani sprawnie wybrać, ani zatrudnić.
Jeśli do niedawna ewentualną porażkę z Rosją można by w dużej mierze zrzucić na dezercję Portugalczyka, tak teraz spadnie ona także mocno na barki Kuleszy. Głównym zarzutem do Sousy był stracony czas, a Kulesza zaczął kraść go sam.
Ten stan może odwrócić tylko wygrana w Moskwie.

Przeczytaj również